A może tak zaszyć się gdzieś na końcu świata i przestać walczyć z wiatrakami?
Srebrna poświata
księżycowego rogala padała na jego smukłą twarz, podkreślając
wydatne kości policzkowe. Nie miał przy sobie różdżki, nie
mógł więc wyczarować dodatkowego źródła światła.
Kilka chwil wcześniej odkrył, iż ma na sobie nieswoje ubrania, a w
kieszeni dresowych spodni znalazł kilka papierosów. Dobre i
to, pomyślał, wpatrując się w paczkę Marlboro. Piętnaście
minut siedzenia w ciszy wśród Gryfonów wyczerpało
cały limit na następny rok, toteż pomógł wstać Jamesowi i
razem wyszli z kantorka, w którym się znajdowali i
postanowili zbadać teren.
To, co ujrzeli niemal
zwaliło ich z nóg. Znajdowali się w pałacu. Wysokie sufity,
z których zwisały okazałe żyrandole, przyozdobione zostały
freskami, mnóstwo obrazów w masywnych, złotych ramach
wisiało smętnie na tle czerwieni ścian. Podłoga była drewniana,
wypolerowana na błysk. Żaden skrzat nie powstydziłby się takiej
roboty. Marmurowe, szerokie schody prowadziły na kolejne piętra,
które również tonęły w złocie i przepychu. Kilka
pokoi miało na drzwiach czarne plakietki z nazwami. Minęli już
świetlicę, jadalnię i aulę, ale nie spotkali żadnego żywego
ducha na swej drodze (nieżywego gwoli ścisłości też nie
spotkali), za co najpewniej odpowiedzialna była wczesna pora. Zegar
z wahadłem właśnie wybił trzecią.
– Jest późno,
jestem zmęczony, a my błąkamy się nie wiadomo gdzie – jęknął
James, rozmasowując obolałe mięśnie ramion.
Scorpius rzucił mu
pogardliwe spojrzenie, ale dostrzegłszy okropne cienie pod
szafirowymi oczami przyjaciela i obojętność we wzroku, postanowił
przystać na jego prośbę i wkrótce obaj ułożyli się do
snu na gołej podłodze kantorka z miotłami.
Pianie koguta boleśnie
wyrwało chłopaka z objęć Morfeusza. W myślach przeklął
piekielne zwierze, choć nie mógł zlokalizować źródła
dźwięku. Wyjrzał przez okno i zobaczył pola, które
rozciągały się aż po horyzont, gęsty las gdzieś po prawej i
wierzę kościoła, która wystawała zza drzew. Nie było tam
żadnych zwierząt, a jednak dźwięk wciąż roznosił się po
pomieszczeniu.
– Jeśli znajdę to
zwierze, to sam ukręcę mu łeb – mruknął niezadowolony Evanson
i ziewnął przeciągle.
James tylko mlasnął i
przewrócił się na drugi bok. Rose zabrała się za
wytropienie tego „czegoś”, co nie dawało im spać. Po kilku
minutach przysłuchiwania się ścianom i wiadrom odkryła, że kogut
ukryty jest w spodniach Scorpiusa.
– Masz tam ptaka?! –
spytała ze zdziwieniem, wskazując na dolną część garderoby
chłopaka.
Scor uniósł
jedną brew, wydawał się rozbawiony tym dziwnym pytaniem.
– Słucham?
Właśnie w tej
sekundzie Rose zdała sobie sprawę jak zabrzmiało jej pytanie i
oblała się rumieńcem, ale po chwili spróbowała uratować
sytuację.
– No tam coś jest. W
twoich spodniach.
– W moich spodniach coś
jest? – powtarzał za nią, próbując powstrzymać się od
wybuchu śmiechu, a twarz Rose upodabniała się kolorem do jej
włosów.
– Ten dźwięk! Ten
dźwięk wydobywa się z twoich spodni! – warknęła zirytowana i
odwróciła się na pięcie w poszukiwaniu jakiegoś
niezmiernie ważnego zajęcia, którym mogłaby zająć swój
umysł.
Scorpius włożył rękę
do kieszeni i wyjął duży, prostokątny przedmiot.
– Co to?! – Albus
rozdziawił usta i z przerażeniem spojrzał na Ślizgona, jakby ten
trzymał w rękach śmiercionośną broń.
– To chyba... telefon.
Nie wiem, trzeba spytać Allie. – wzruszył obojętnie ramionami i
odłożył urządzenie na jeden z regałów.
Spośród całego
towarzystwa tylko Allison mogła określić czy grające ustrojstwo,
które obudziło nastolatków, to rzeczywiście telefon,
gdyż tylko ona pochodziła z mugolskiej rodziny i doskonale znała
się na mugolskich wynalazkach. Jednak Allie nadal spała i nikt nie
chciał jej budzić. Gryfoni doskonale znali obliczę „niewyspanej”
Allison, która miotała piorunami na lewo i prawo, a Ślizgonów
zupełnie nie obchodziło czym jest owo urządzenie, najważniejsze
było, że wreszcie ucichło. Scorpius i James chcieli tylko powrócić
do lochów i położyć się do własnych łóżek.
Scor najciszej jak mógł
zakradł się do Jamesa, nachylił nad jego uchem i z całej siły
wrzasnął:
– James! James wstawaj!
Idziemy szukać dalej!
Potter gwałtownie
uniósł głowę i przywalił nią w czoło przyjaciela,
któremu aż pociemniało przed oczami.
– Czemu to zrobiłeś?!
– Dobra, przyznaje, to
był głupi żart. I bolesny. – chłopak rozmasował czoło
opuszkami palców. Po dłuższej chwili dochodzenia do siebie,
obaj poszli poszukać jakichś śladów, a najlepiej ludzi, z
którymi można by zamienić jakieś słówko i
dowiedzieć się tego i owego, o miejscu, bądź o czasie w jakim się
znaleźli, gdyż Albus uparcie twierdził, że przenieśli się w
przeszłość.
James z zazdrością
spojrzał na ubranego w szare, dresowe spodnie i za dużą, czarną
bluzę Malfoya, a potem naciągnął za mały, bardzo obcisły,
pasiasty sweterek i przeklął wpijające mu się w wiadome miejsce
spodnie. Zaraz jednak wybuchnął głośnym rechotem i zdał sobie
sprawę, że w niemal każdej sytuacji można znaleźć coś
pozytywnego, bowiem parę metrów przed nim stał Evan Evanson
w niesamowicie obcisłej koszuli w niebieską kratę, której
rękawy były poszarpane, a guziki poodpadały co do jednego. Chłopak
chodził zupełnie nie uginając kolan, gdyż opinające rurki
zupełnie krępowały jego ruchy.
Evan radośnie poklepał
Jamesa po plecach.
– Chyba urośliśmy w
ciągu nocy – zażartował blondyn, a z jego gardła wydobył się
niski, tubalny śmiech.
Albus zachichotał na
widok tej dwójki, a blondyn podszedł do niego i szarpnął go
za skrawek koszuli, która na wątłym ciałku młodszego
Pottera przypominała żagiel.
– E, kujon, śmieszy
cię coś?! Jak ci zaraz powybijam te ząbki, to już ci nie będzie
tak radośnie...
– Nie, nie, przepraszam
– sapnął Albus, próbując uwolnić się z uścisku
Gryfona.
* * *
Przemierzał korytarze,
eksplorując nieznane mu jeszcze zakątki tego dziwnego budynku.
Nastoletnie istoty tłoczyły się w ciasnych korytarzach,
przepychały i pędziły gdzieś niczym stado rozpędzonych gazeli.
Obecność chłopaka stanowiła standardową część obrazka i
zupełnie nikt nie zwracał na niego uwagi. Właściwie wszyscy
unikali patrzenia mu w oczy i miał wrażenie, że do czoła
przyklejono mu tabliczkę z napisem: „przeklęty”, gdyż mimo
ogromnej ciasnoty i powszechnego trącania się łokciami, jego nikt
nie odważył się nawet dotknąć. Cóż, jak to mówiło
stare powiedzonko: „nie szukaj problemów tam, gdzie ich nie
ma”, przynajmniej nie musiał przeciskać się przez tłumy. Szedł
więc dalej jak gdyby nigdy nic z rękoma w kieszeni, szukając
jakiejś podpowiedzi, gdy nagle ktoś dość mocno szarpnął go za
ramię.
– Matthew, druhu! –
jakiś wysoki, barczysty chłopak objął go przyjaźnie i poklepał
po plecach z siłą nosorożca.
– Słucham?! – spytał
wyraźnie zirytowany i rozmasował obolałą łopatkę.
Zdziwił go zwyczaj
przytulania się do ludzi nieznajomych i nazywanie ich losowymi
imionami, ale jego rozmówca w ogóle tego nie zauważył,
bo z uśmiechem na ustach kontynuował:
– Stary, piłeś coś?
Pamiętaj, wóda źle robi na grę. Trener kazał przekazać
ci, że jutro mamy treninga, więc musisz być we formie. Nikt nie
wykopie ze drużyny kapitana, ale lepiej go nie wkurzać, bo ostatnio
jest jakiś dziwny.
– Chyba z kimś mnie
pomyliłeś – odparł Scor, odwrócił się na pięcie i w
niesamowitym tempie wspiął się po stromych, marmurowych stopniach.
Bał się, że tamten chłopak powie coś jeszcze, a kolejne błędy
językowe mogłyby roznieść jego bębenki uszne.
Gdy znalazł się
dostatecznie daleko, aby móc pozwolić sobie na spoczynek bez
ryzyka spotkania kolejnego stworzenia z IQ dżdżownicy, usiadł na
ławce i odetchnął głęboko. Był pewien, że to nadal dwudziesty
pierwszy wiek, wywnioskował to po ubraniach i gadżetach otaczającej
go młodzieży, ale w jego głowie wciąż tkwiła jedna niepokorna
myśl, która przyprawiała go o palpitację serca. Obawiał
się, iż przebywa właśnie w jakiejś mugolskiej szkole, w dodatku
bez swojej różdżki! Wzdrygnął się z pewną dozą strachu.
Wizja nieużywania magii przez najbliższy czas wydała mu się
najgorszą z możliwych, bowiem magia była całym jego życiem,
rzeczywistością, z której nie chciał być wyrwany,
schronieniem i gwarancją bezpieczeństwa, siłą i bronią.
Zdecydowanie musiał szybko coś wymyślić.
– Matthew! – krzyknął
ktoś z końca korytarza.
Scorpius uśmiechnął
się widząc szczupłą brunetkę, która pędziła gdzieś z
prawdziwą furią w oczach. Wyglądała jak rozjuszony lew i gdyby
nie kuriozalnie wysokie buty, na których lekko chwiała się
to w jedną, to w drugą stronę, sprawiałaby wrażenie bardzo
groźnej. Choć samo jej spojrzenie i ton głosu przyprawiały o
dreszcze.
– Uch, ktoś tu ma
przechlapane – szepnął blondyn i już zrobiło mu się żal tego
całego „Matthew”, gdy przypomniał sobie, że tym imieniem
jeszcze przed chwilą sam został nazwany.
Chyba czas zwiewać,
pomyślał i zerwał się z ławki, a kiedy już był blisko szarych
drzwi z napisem: „biblioteka”, poczuł uścisk na swoim ramieniu
i głośno przełknął ślinę.
Dziewczyna pociągnęła
go za ramię i odwróciła przodem do siebie. Blondyn miał
ochotę przytrzymać ją nieco, gdyż chybotała się tak, iż miał
wrażenie, że zaraz przewróci się na ziemię, ale kiedy
wyciągnął ku niej rękę, zgromiła go spojrzeniem, więc
odruchowo ją opuścił.
– Czy ty przede mną
uciekasz?! Co ty sobie wyobrażasz, Matt! Najpierw całujesz mnie na
imprezie, a potem w ogóle się do mnie nie odzywasz! I gdzie
ty się w ogóle podziewałeś?! Martwiłam się o ciebie, ty
draniu! Jesteś nieodpowiedzialny, niereformowalny, nie...
Zgubił się gdzieś
pomiędzy „czy” a „ty” i, teraz rejestrował mniej więcej co
trzecie słowo, myślami błądząc zupełnie gdzie indziej. To już
druga osoba, która pomyliła go z tamtym chłopakiem.
Wylądował w miejscu, w którym mieszka jego klon? Naprawdę
dziwna sytuacja.
– Czy ty w ogóle
wiesz, jak ja się teraz czuje?! Ty... – ciągnęła dziewczyna.
Na Merlina, czy one się
kiedyś zamykają?! Przyjrzał się jej twarzy, w gruncie rzeczy
wcale nie była zła, miała duże, złote oczy i ładną cerę.
Właśnie wpadł mu do głowy świetny pomysł na uciszenie jej
przynajmniej na parę godzin. Wziął głęboki wdech i wpił się w
jej czerwone usta zupełnie bez uprzedzenia. Brunetka jęknęła
zaskoczona, ale zaraz odwzajemniła jego namiętny pocałunek.
– Na trzeźwo całujesz
nawet lepiej. Właściwie, całujesz obłędnie.. – wysapała, gdy
tylko oderwali się od siebie.
– Wiem – odpowiedział
i odszedł, zostawiając zszokowaną dziewczynę.
* * *
– Dobra, to co się tu
dzieje zaczyna mnie odrobinę przerażać – westchnęła Rose,
maszerując od ściany do ściany.
– A coś się dzieje? –
spytał Malfoy, dopiero wszedłszy do składzika, który stał
się ich nieoficjalną kryjówką.
Rose pokrótce
opowiedziała mu o tym, jak jakiś mężczyzna nazwał ją „Amandą”
i pochwalił za napisanie wspaniałej pracy.
– Cóż.. –
mruknął chłopak – mnie także pomylono z jakimś „Mattem”,
ale ja nie narzekam.
Blondyn uśmiechnął
się do swoich wspomnień i oparł o ścianę, ukradkiem wycierając
usta z pozostałości czerwonej szminki. Wcale nie spieszyło mu się
do rozwiązania zagadki, a jakby znalazło się parę krzeseł i
poduszki, to mógłby spędzić tu nawet kilka tygodni.
Za to Rose pragnęła
natychmiast znaleźć się w Hogwarcie. Tęskniła za łóżkiem,
za stukotem obcasów w korytarzu, za szatami, ale przede
wszystkim tęskniła za możliwościami, które dawała jej
magia. Cóż, mogłaby używać jej nawet tutaj, ale jej
różdżka jakby zapadła się pod ziemię.
– No nie wytrzymam! –
Albus trzasnął drzwiami tak, że Rose podskoczyła ze strachu, a
James i Scorpius obrzucili go pogardliwymi spojrzeniami.
Młodszy Potter
podciągnął za duże spodnie, poczłapał pod ścianę i usiadł po
turecku na podłodze.
– Coś się stało? –
Rose widząc niezadowoloną minę kuzyna, w mgnieniu oka znalazła
się przy nim i położyła rękę na jego ramieniu. – Pewnie z
kimś cię pomylono?
– Co? Skąd o tym
wiesz?
Rose wskazała
podbródkiem na siedzących obok Ślizgonów.
– Malfoya pomylono z
jakimś Mattem, Jamesa z Michaelem, a mnie z Amandą.
Al pokiwał głową ze
zrozumieniem, a potem założył ręce na piersi i z przerażeniem
spojrzał na swoją kuzynkę.
– Spotkałem dziś
jakiegoś mężczyznę i on chciał, żebym... – wychrypiał
chłopak.
Ruda zmarszczyła czoło
i zacisnęła dłonie w pięści. Nawet nie śmiała domyślać się,
o co owy mężczyzna poprosił Albusa.
– Zrobił ci jakąś
krzywdę? Al, czy on proponował ci coś niemoralnego? Jeśli tylko
ktoś coś ci zrobi, to ja go dorwę i powyrywam mu ręce – syczała
z wściekłości.
Oczekiwała od kuzyna
szczerości i wkrótce miała dostać odpowiedź, jakiej w
ogóle się nie spodziewała. Ujęła twarz chłopaka w swoje
dłonie i wpatrywała się w jego oczy z taką zawziętością, że
byłaby w stanie skłonić do mówienia nawet kamienie.
– Gorzej – wyszeptał
Albus, bojąc się szyderczych przytyków ze strony siedzących
nieopodal chłopaków.
– Albus! Czego chciał
ten mężczyzna?! – Rose była już okropnie zaniepokojona.
– On chciał, żebym
dziś wieczorem stawił się na treningu! Rose, on kazał mi grać w
futbol!
Tak jak się spodziewał,
Scor i James wybuchnęli śmiechem, ale zdziwiła go reakcja
dziewczyny, która stała w bezruchu, jakby nie dosłyszała
tych okropnych słów płynących z jego ust, jej twarz nawet
nie drgnęła. Dopiero po chwili z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Co?! – z jej gardła
wyrwał się dziwny, prawie histeryczny śmiech.
– Na Merlina, Rose! –
krzyknął chłopak, zdziwiony lekceważącym tonem dziewczyny. –
Przecież oni mnie zabiją na tym boisku!
Teraz i Ślizgoni
spoważnieli. Pierwszy odezwał się Scorpius, jako jedyny mający
jakiekolwiek pojęcie o futbolu amerykańskim:
– To akurat prawda,
zrobią z niego masło kujonowe. Boisko, dziesiątka rosłych facetów
i ten chłystek, Albus, to nie jest najlepsze połączenie –
prychnął. – Choć dla postronnych może być całkiem zabawnie.
Rose spiorunowała go
wzrokiem, ale tym razem zamiast do przemocy, postanowiła odwołać
się do całkiem logicznych argumentów.
– Albus to
najmądrzejsza istota tutaj, ma największą wiedzę i zapewne
pierwszy domyśli się, jak nas stąd wydostać. Lepiej będzie,
jeśli jednak jakoś utrzymamy go przy życiu.
Scorpius poczuł się
urażony, gdyż to on uważał się za najinteligentniejszą i
najmądrzejszą jednostkę w całej tej gromadzie, ale puścił tę,
w jego mniemaniu, zupełnie nieprawdziwą uwagę mimo uszu i skupił
się na faktach. A fakty były takie, że Albus miał umysł znacznie
tęższy niż reszta tejże – pożal się Merlinie – drużyny, z
którą przyszło mu współpracować. Gdyby kujon
zginął, albo odniósł poważne obrażenia, Scor pozostałby
jedyną osobą, która mogłaby wymyślić jakiś plan.
Prawdopodobnie zostałaby jeszcze Weasley, Malfoy przypuszczał, że
jej także od czasu do czasu zdarza się ruszyć głową, ale na
myśl, że miałby spędzać z nią więcej czasu, skręcało mu
żołądek. Wolał trzymać się jak najdalej od tej
niezrównoważonej, małej wiedźmy, która czasem, tak
dla przyjemności, uderza zupełnie niewinnych ludzi w brzuch. Wolał
ten czas spędzać z kujonem, przynajmniej miał pewność, że nikt
znienacka nie podbije mu oka, a jeśli nawet, to będzie mógł
oddać mu bez żadnych wyrzutów sumienia.
– Dobra – rzucił,
widząc trzy pary oczu wlepione w jego twarz – wystarczy, że
nigdzie nie pójdzie.
– Zwariowałeś?! –
zadrżał brunet. – Widziałeś ich?! Przyjdą po mnie... przyjdą
i rozgniotą!
– Dramaturg byłby z
ciebie świetny, ale to nie płatni mordercy. Nikt nigdzie po ciebie
nie przyjdzie. Poza tym, kto chciałby cię w drużynie? Ważysz
jakieś... trzydzieści kilogramów – ocenił na oko – i
masz problem z uniesieniem kilku książek. Kiedy wdrapiesz się na
miotłę, to dostajesz dziesięciominutowej zadyszki i wszyscy
zastanawiamy się, czy pobiec po panią Calenduls, czy może zacząć
kopać ci grób. Uwierz mi, taka pokraka nie zostanie przyjęta
nawet do stowarzyszenia szachowego. Zresztą i tak byś nie uniósł
figur.
– Świetnie. Śmiało,
możesz się naigrawać, ale jeśli mu nie pomożesz, nigdy się stąd
nie wydostaniemy – upomniała go płomiennowłosa.
* * *
Świetnie, pomyślała
Allison. Po prostu cudownie! Panna „lepiej zrobię to sama, a ty
idź z Evansonem” skazała ją na towarzystwo tej bezmózgiej
góry mięśni. Uniosła brew i z zerknęła ukradkiem na
swojego towarzysza. Nie, nie zmienił się nagle w pięknego księcia
na białym koniu. Szli w milczeniu, bo Allie nie miała najmniejszej
ochoty, aby prowadzić konwersację z osobą na poziomie stułbi.
Tylko Evan co jakiś czas rzucał uwagi tak oczywiste, jak to, że
ziemia jest okrągła, czym tylko irytował piękną dziewczynę.
– Bo wiesz – zaczął
nagle, zatrzymując się na chwilę i chwytając dziewczynę za
łokieć – mnie się wydaje, że ty mnie jakoś nie lubisz.
Brawo, Einsteinie – to
były pierwsze słowa, które wpadły jej do głowy. A jednak
jakaś dziwna siła powstrzymała ją przed powiedzeniem czegoś tak
okrutnego. Spojrzawszy na tego rosłego chłopaka z miną
czteroletniego dziecka, który obawia się szlabanu na
słodycze, zdała sobie sprawę, iż nie jest na tyle nieczuła, by
powiedzieć mu to w taki sposób. Uśmiechnęła się
pokrzepiająco i przemówiła delikatnie:
– To nie tak, Evan.
Lubię cię – odparła, ale widząc smutek i rezygnację na jego
twarzy, spróbowała jeszcze raz: – Bardzo cię lubię.
Moglibyśmy się zaprzyjaźnić, jeśli tylko obiecasz, że nie
będziesz liczyć na nic więcej.
– Na nic więcej –
powtórzył cicho. – Zgadzam się. Jeśli tylko przestaniesz
traktować mnie w ten sposób, mogę być tylko twoim
przyjacielem.
– W ten sposób?
– Jakbym był matołem.
Wiem, że nie jestem nadzwyczajnie inteligentny, wiem, że wielu
rzeczy nie rozumiem, ale nie jestem aż tak głupi, za jakiego mnie
uważasz.
Dawno nikt nie wprawił
jej w takie zakłopotanie. Dosłownie zabrakło jej słów.
Przypomniała sobie, jak zachowywała się w stosunku do Evana, kiedy
nawet nie przypuszczała, że pod tą grubą skórą kryje się
coś więcej. A teraz, wystarczyła zaledwie chwila, aby zobaczyła w
nim coś więcej – całkiem wrażliwego, trochę zagubionego i po
uszy zakochanego chłopaka. Może nie był najmądrzejszy i miał
skłonność do okazywania swej siły, ale na pewno nie zasługiwał
na takie traktowanie z jej strony.
– Przepraszam. –
wspięła się na palce i cmoknęła blondyna w policzek.
– Nie mam ci tego za
złe.
Widzę, że akcja się rozwija ale bardzo bardzo powoli :D Ciekawe jak Albus zniesie grę w futbol xd jakoś sobie tego nie wyobrażam :) Fajny moment Rospiusa ale może następnym razem będzie ich trochę więcej? Jestem, czytam, czekam na nowy Azrael :*
OdpowiedzUsuńJa czytam! Ja! Czytam!
OdpowiedzUsuńLubię twego bloga, bardzo fajno piszesz. Czytam! Prawie codziennie zaglądam! Lubię wielce! Ale Rose będzie ze Scorpiusem, co nie?
Krysia