środa, 16 września 2015

Czwarty

Wszak historia uczyła nas wielokrotnie, iż dotykanie rzeczy cudzych prowadzi do rozmaitych katastrof. Kto nie wierzy, niech się zapozna z historią Wojny Trojańskiej.



Pierwsze co uderzyło Rose to zapach – słodkawy, trochę drażniący, bliżej nieokreślony, choć podejrzewała, że tak właśnie pachną szemrane przedmioty magiczne. Czerń panująca w pomieszczeniu ustąpiła błękitnemu światełku sześciu różdżek, odsłaniając pokoik wielkości kantorka. Szare ściany były prawie niewidoczne spod mnóstwa pustych półek, szaf i regałów. W rogu leżał karton z fiolkami i kolbami, ukryty pod grubą warstwą kurzu. Nie było kandelabrów, żyrandoli, ani okien. Scorpius rozejrzał się dookoła i podszedł do jedynej rzeczy, która odcinała się od otoczenia – płaskiego, podłużnego przedmiotu przykrytego ciemnofioletowym płótnem. Bez wahania odrzucił kawałek materiału na bok, nie bez zaskoczenia stwierdzając, iż to, co było pod nim ukryte jest po prostu, o ironio losu, zwierciadłem! Piękną srebrną taflą otoczoną złotą ramą inkrustowaną szafirami i rubinami, a jednak – tylko lustrem. Jego oczekiwania spotkały się z szarą rzeczywistością, która podeptała je, potargała, zmięła w kulkę i wyrzuciła do pierwszego napotkanego kosza.
To wszystko? – rzucił w przestrzeń.
Jego wargi zacisnęły się w cienką czerwoną kreskę. To by było na tyle, pomyślał, włożył ręce w kieszenie spodni i odwrócił się z zamiarem wyjścia. Zobaczył zawiedzione twarze pozostałej piątki. Oni także spodziewali się czegoś więcej. Przygody.
Tu na pewno coś jest! Tu musi coś być! – Malfoy spojrzał na Albusa, z uporem maniaka powtarzającego te dwa zdania, jakby mogły coś teraz zmienić. Scorpius miał dosyć, a jednak oczy Gryfona, błyszczące, pełne zawziętości, zmusiły go, aby spojrzał za siebie i dokładnie zbadał to, co na pierwszy rzut oka wydało się zwykłym połączeniem szkła oraz metalu. Zbliżył swoją dłoń do zimnej powierzchni, pogładził odbicie po policzku i wtedy to poczuł. Stracił grunt pod nogami i uniósł się w powietrzu, na domiar złego całe światło nagle zgasło. Chciał machnąć różdżką, ale nie miał jej w ręce, choć był pewien, że przed sekundą ściskał ją w swoich palcach. Najwyraźniej gdzieś ją odłożył, był już zmęczony i tak nieistotne zdarzenie w obliczu tego wszystkiego mogło zaginąć w czeluściach jego pamięci.
Dlaczego zgasiliście światło? – mruknął z irytacją.
Nikt niczego nie gasił – pisnęła zdezorientowana Rose. – Czy wy też to czujecie? Jakbyście... latali?!
Zamiast odpowiedzi usłyszała mnóstwo przerażonych okrzyków. I ona zaczęła krzyczeć, kiedy tylko to poczuła – kręciła się w kółko, a raczej coś kręciło ją w kółko, nie pozwalając się zatrzymać.

* * *

Drugi września w szkole imienia Jerzego Waszyngtona, znajdującej się dwadzieścia kilometrów na wschód od Chicago, był najważniejszym dniem w całym roku. Tuż po ósmej, wszyscy uczniowie mieli znajdować się w Sali Balowej, by wysłuchać przemówienia dyrektora Arnolda, zjeść wspólne śniadanie i wreszcie poznać nowy plan lekcji oraz przydział pokoi.
Grafitowy Aston Martin mknął autostradą ponad sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Kierowca, osiemnastoletni brunet, spieszył się jak mógł, żeby zdążyć na rozpoczęcie roku. W jego orzechowych oczach dominowało skupienie. Wykrzywił wąskie, malinowe usta w grymasie zniesmaczenia, kiedy samochód odbił w prawo i zjechał na boczną drogę 434, pełną dziur i nierówności. Zwolnił nieco i zerknął na pasażerkę, która siedziała obok skulona, muskając złote loczki długimi palcami. Jej zazwyczaj alabastrowa cera zbladła jeszcze ze strachu i dziewczyna przypominała trupa.
Zwolnić? Wyglądasz, jakbyś zaraz miała zejść na zawał – zapytał z troską i pogładził przyjaciółkę po ramieniu.
Nie trzeba, nic mi nie jest – zapewniła go, koncentrując się na tym, by jej głos nie drżał za bardzo. – Wolę zginąć w wypadku, niż z ręki pani McFluffy, a wiesz, jak ona poważnie traktuje inaugurację roku szkolnego.
Chłopak roześmiał się perliście, ukazując rząd równych, białych zębów. W jego policzkach pojawiły się dwa urocze dołeczki. Bez wątpienia, był niesamowicie przystojny i nawet orli nos oraz kilkudniowy zarost niczego mu nie odejmowały. Prawdę mówiąc były męskimi akcentami w jego niezbyt wyrazistej twarzy. Należał do ludzi sukcesu, takich, co to od życia dostają wszystko, w dodatku już na starcie, zupełnie za darmo. Miał urodę, pieniądze i talent, co prawda nie był aż tak zdolnym finansistą jak jego ojciec i brat, ale razem ze swoją drużyną zdobył stanowe mistrzostwo w futbolu amerykańskim i wkrótce miał sięgnąć po mistrzostwo kraju. Złote dziecko. Amanda często zazdrościła mu tego, że właściwie mógł mieć wszystko, czego tylko zapragnął.
Pieprzony szczęściarz – tak nazwała go, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Nawet nie przypuszczała, że wkrótce zostaną dobrymi przyjaciółmi. Ona, pulchna, przeciętnej urody marzycielka, po uszy zakochana w panu Darcym, wieczna romantyczka, inteligentna i oczytana. On, popularny sportowiec, który za swój największy czytelniczy sukces uważał dobrnięcie do piątej pozycji restauracyjnego menu. A jednak to właśnie w tym tkwił sekret ich damsko – męskiej przyjaźni. On nie mógłby umawiać się z kujonką, która nie ma pojęcia do czego służy maskara, a ona nie poczułaby nic do chłopaka, który myśli, że Hamlet to taki rodzaj omleta z szynką.

* * *

Jak zwykle spóźnieni – sarknęła pani McFluffy, gdy tylko Matt i Mandy przekroczyli próg szkoły.
Nastolatkowie uśmiechnęli się do siebie, a kobieta spiorunowała ich spojrzeniem, burcząc pod nosem coś niecenzuralnego.
Pani McFluffy była swoistego rodzaju strażnikiem, przez uczniów pieszczotliwie nazywana „klawiszem” Pilnowała porządku w części mieszkalnej, nasłuchiwała, czy ktoś nie łamie ciszy nocnej, lub, co gorsza, nie odwiedza pokojów zamieszkanych przez płeć przeciwną. Była wysoka, chuda i koścista, włosy zawsze splatała w długi, siwy warkocz, jej twarz pokrywała siateczka drobnych zmarszczek, ale jak na sześćdziesiąt lat, było ich naprawdę niewiele. Prawdopodobnie zawdzięczała to ubogiej mimice, bowiem kobieta nie miała w zwyczaju uśmiechać się lub krzywić, zazwyczaj zaciskała usta w wąską kreseczkę i delikatnie mrużyła swoje i tak maleńkie, rozwodnione oczka, które obrysowywała czarną kreską, przez co Mandy często nazywała ją jaszczurką.
Przepraszamy, obiecujemy poprawę – odparł Matthew i zrobił minę bezbronnej sarenki.
Kobieta zarumieniła się aż po cebulki włosów, z rezygnacją machnęła ręką i jęknęła przeciągle, dając chłopcu do zrozumienia, że niespecjalnie dowierza jego słowom, a potem poczłapała ciężko w przeciwnym kierunku.
Amanda już chciała jakoś to skomentować, ale zaniemówiła, gdy zauważyła, że zbliża się do niej jej przyjaciółka – Jenna Indians.
Dziewczyna miała na sobie długą, zwiewną, zieloną suknię, która mocno przylegała do jej chudego ciała. Makijaż podkreślał duże, kocie oczy, a usta urosły ociupinę przez dwa miesiące wakacji (Mandy wątpiła, by było to dzieło matki natury). Włosy w kolorze karmelu spływały falami na opalone ramiona. Wyglądała niesamowicie.
Jenna zmierzyła Amandę uważnym spojrzeniem, jęknęła przeciągle i, zamiast poczciwego, choć wyświechtanego „cześć”, postanowiła przywitać się innymi słowami.
Ale przytyłaś!
Twarz blondynki pokryła się karminem, dziewczyna spuściła wzrok i splotła palce. Chciała coś odpowiedzieć, szukała właściwych słów we wszystkich zakątkach głowy, ale bała się, że gdy otworzy usta, wydobędzie z nich tylko urywane sylaby. Bo co niby miała odpowiedzieć? Tak, być może przybyło jej kilka nadprogramowych kilogramów, a twarz nieco się zaokrągliła, ale przecież, w przeciwieństwie do przyjaciółki, nie zamierzała być modelką! Na szczęście ratunek przybył szybko, gdyż w mgnieniu oka za Jenną pojawił się William, najlepszy przyjaciel Matta.
Poranna dawka jadu! Już prawie za tym zatęskniłem – skwitował sarkastycznie i zwrócił się do Amandy: – Moim zdaniem wyglądasz w sam raz.
Twarz panny Morrison zaczerwieniłaby się jeszcze bardziej, gdyby to w ogóle było możliwe. Chcąc zamaskować zażenowanie wtuliła się w tors Willa i ukryła swoją twarz w zagłębieniu jego szyi.
Jesteś kochany. Nie mogę uwierzyć, że ty i Jenna jesteście spokrewnieni! – odparła i roześmiała się głośno.

* * *

Ostatnia biała koszula została starannie ułożona i wrzucona do drugiej od góry szuflady w pięknej, drewnianej komodzie. Amanda przetarła spocone czoło i położyła się do łóżka. Wreszcie wypakowała się całkowicie. Miała zrobić to wczoraj wieczorem, ale ostatecznie, po długiej namowie, dała się wyciągnąć na nocną przechadzkę po lesie. Przez cały poranek, który spędziła próbując jakoś rozbudzić się przy pomocy kofeiny i kanapki z dżemem, żałowała, że do czwartej słuchała wykładów bliźniaków o tym, jak działają silniki samochodów i dlaczego gdzieś tam we Wszechświecie na pewno znajdują się inne zamieszkane planety. Zdecydowanie bracia McDuffy byli najjaśniejszymi punktami w całej ich paczce, wiedzieli wszystko na każdy temat i potrafili opowiadać godzinami o fizyce kwantowej z taką pasją, że wszyscy wsłuchiwali się z uwagą w ich długie oraz, dla przeciętnego słuchacza, zupełnie niezrozumiałe wywody.
Z rozmyślań wyrwało ją pukanie do drzwi. Jej współlokatorka wyszła gdzieś, więc Mandy zwlokła swoje zmęczone ciało i z irytacją szarpnęła za klamkę, a drzwi otworzyły się z impetem.
Musisz coś zobaczyć! – zaczęli jednocześnie obaj bliźniacy.
Michael wypchnął brata z progu i pierwszy wszedł do pokoju.
Jestem starszy, więc ja jej to powiem – stwierdził, napinając się i prężąc, dumny jak paw.
Skąd wiesz? Przecież tego nie pamiętasz, a co jeśli rodzicom coś się pomyliło?! – odparł Christian, stając między swoim bratem a Amandą.
Chris, jesteśmy bliźniakami dwujajowymi! – Michael wcisnął się pomiędzy Amandę a Chrisa i już otwierał usta, żeby przekazać jej ową fascynującą opowieść.
Wszystkie bobasy wyglądają dokładnie tak samo. – Christian potarł ciemną czuprynę brata.
Ej, tylko nie fryzura! – żachnął się chłopak. – W sumie, masz rację. – założył ręce i zaczął rozmyślać nad tym, jak rodzice rozpoznają swoje dzieci, kiedy te przychodzą na świat w ilości hurtowej.
Mandy odchrząknęła, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy niecierpliwić. Postanowiła jednak ponaglić chłopców, gdyż zmęczenie dawało jej się we znaki.
Zamierzaliście coś mi powiedzieć? O nie, nie we dwoje, Chris, tym razem ty – swierdziła stanowczo. – Och, nie smuć się, następnym razem posłucham ciebie – dodała szybko, widząc, że Michael trochę posmutniał.
Dobra, każdy wie, że nasza szkoła jest nawiedzona, no nie? Nie zaprzeczaj, słonko – rzucił pospiesznie, widząc, że blondynka unosi dłoń w geście sprzeciwu. Dziewczyna przewróciła teatralnie oczyma, ale postanowiła nic nie mówić i poczekać na meritum.
A więc, pewnie słyszałaś plotki o muzeum – ciągnął dalej. – Wczoraj nie mogliśmy zasnąć i kiedy wróciliśmy do szkoły, postanowiliśmy trochę się rozejrzeć. Była piąta, musieliśmy być bardzo ostrożni, bo większość nauczycieli już nie spała, więc ich piętro pozostawało dla nas niedostępne, ale to nic, bo i tak najbardziej interesowała nas wystawa brytyjska. Kiedy przejrzeliśmy już wszystkie pocztówki, znaczki i portrety królowych, napotkaliśmy gilotynę, która za czasów Henryka VIII pozbawiła życia kilka jego żon. Chciałem jej dotknąć, ale zaskrzypiała złowrogo. Mówię ci, Mandy, byłem przerażony i zafascynowany. Michael w tym czasie przeglądał szafki z kobiecym wyposażeniem, rozumiesz: torebeczki, falbaneczki i inne takie, a wreszcie natknął się na lusterko zamykane na zatrzask, złote, inkrustowane prawdziwymi szmaragdami. Piękne, ale wiesz, jakoś mnie nie ujęło... dopóki... – chłopak zadrżał delikatnie i zacisnął powieki, jakby chciał wymazać z umysłu jakieś wspomnienie.
Chwila milczenia przedłużyła się znacznie, więc teraz pałeczkę przejął Michael, na którym historia zdawała się nie wywierać żadnego wrażenia.
Więc już chcieliśmy odejść, bo tam dalej były silniki samochodów, ale coś się odbiło w tafli. Jak fizykę kocham, widziałem tam jakieś postacie! Okazało się, że gablotka, w której umieszczono lustro była otwarta! Uwierzyłabyś?! Niesamowite. Przyjrzałem się więc dokładniej temu tajemniczemu przedmiotowi i co zobaczyłem? Siebie. Wiem, mało odkrywcze, ale... moje odbicie do mnie mrugnęło, jak fizykę kocham, mrugnęło! Spakowałem więc to nawiedzone zwierciadełko i pobiegliśmy z Chrisem do biblioteki, żeby poczytać coś o duchach. I znaleźliśmy kilka przydatnych informacji, a teraz idziemy wywołać te maszkary mieszkające w tym małym, niepozornym gadżecie. Jenna, Will i Matt czekają na nas w kantorku, brakuje tylko ciebie!
Wzięła głęboki wdech i przez chwilkę analizowała słowa chłopaków. Jeszcze dziesięć minut temu dałaby głowę, że nie mogą zszokować jej już bardziej, a ich wcześniejszych dziwactw nie da się już pobić. Wszystkie pomysły, na które wpadli poprzedniego roku były naprawdę głupie i ryzykowne, ale ten zdecydowanie deklasował pozostałe. Uczestnictwo w nocnych, koedukacyjnych schadzkach w kantorku, posiadanie bardzo drogiego, ukradzionego z muzeum przedmiotu i niezachowywanie ciszy nocnej groziły reprymendą, a może nawet zawieszeniem. Dziewczyna głośno przełknęła ślinę. Nie była przesądna, nie wierzyła w duchy, a jednak realne ryzyko zmusiło ją do odmówienia chłopakom.
Nie ma mowy, jeśli nas znajdą...
Nie znajdą! – przerwał jej Christian.
Nie bądź mątwa, Mandy! – dodał Michael, błagalnym tonem.
Jeszcze raz podsumowała wszystkie: „za” i „przeciw”, a jednak tych drugich było znacznie więcej. Tym razem postanowiła pozostać asertywną, więc tylko pokręciła przecząco głową i wskazała McDuffym wyjście.
Will tak się cieszył, że znów cię zobaczy! Wprost nie mógł się doczekać! – Michael wiedział co powinien powiedzieć akurat w tym momencie.
Amanda zarumieniła się kolejny raz tego dnia i uznała, że właściwie nie stanie się nic złego, jeśli na chwilę uda się do kantorka, a potem szybko wróci do łóżka.
W samych skarpetkach przemierzała kolejne piętra, aż znalazła się przed czerwonymi drzwiami z małym symbolem miotły namalowanym nad klamką. Z pewnym zawahaniem otworzyła drzwi i ujrzała maleńkie pomieszczenie, pełne mioteł, wiader i szmatek, które pachniało cytrynową pastą. Na podłodze siedzieli kolejno: Will, Matt i Jenna.
Usiądź, proszę – William wskazał jej skrawek podłogi tuż obok siebie i uśmiechnął się radośnie.
Tak, tak, wszyscy powinniśmy zająć swoje miejsca, aby dopełnić tego jakże skomplikowanego i starożytnego rytuału i wywołać jakiegoś potwora, który mieszka w tym. – Michael wyciągnął lusterko z kieszeni i pomachał nim wysoko, tak, aby każdy mógł je zobaczyć.
Jakie ładne! Chcę się w nim przejrzeć! – pisnęła Jenna i wyrwała przedmiot z rąk McDuffy'ego
Wszyscy z zaciekawieniem wpatrywali się w małą, srebrzystą taflę, która ku ich zdziwieniu rozświetliła się zielonkawym blaskiem. Nagle zgasło światło a podłoga dosłownie usunęła im się spod nóg. Spadali w dół ładnych parę minut, obracając się wokół własnych osi. Krzyczeli z całych sił, mając nadzieję, że ktoś usłyszy ich i wybawi z tej dziwnej opresji. Wszyscy, oprócz Amandy, która była pewna, że to tylko taki głupi sen, a ona zaraz otworzy oczy i okaże się, że znajduje się w swoim łóżku.
Po chwili dziewczyna poczuła, że leży na czymś twardym i zimnym, jakby posadzka znowu zmaterializowała się pod jej plecami. Uniosła powieki i rozejrzała się po pomieszczeniu, które na pierwszy rzut oka wydało jej się mniejsze i znacznie ciemniejsze niż poprzednio, poza tym dałaby uciąć sobie rękę, że wcześniej siedziała naprzeciw okrągłego okna, przez które mogła dostrzec księżyc w pełni. Teraz jednak w pokoiku nie było żadnego okna!
Tu się dzieje coś dziwnego!

* * *

Co się stało?! – spytała Rose momentalnie, gdy tylko poczuła pod sobą grunt i otrzepała swój sweterek, a następnie rozejrzała się po komnacie, która wydała jej się jakaś inna...
Gdzie my jesteśmy? – Scor zadał pytanie, które zrodziło się także w głowie dziewczyny.
Albus usilnie starał się znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie, ale nie miał pojęcia, czym było owo pomieszczenie pełne mioteł, szmat i wiader. A jednak coś podpowiadało mu, że wplątali się w niezłe tarapaty.
To lustro to na pewno rodzaj jakiegoś świstoklika! Teraz musimy tylko znaleźć coś, co przeniesie nas z powrotem, może... o tak, patrzcie, tutaj, lusterko! – uradowany swoją inteligencją i spostrzegawczością Al nie zauważył małego „ale” w swojej genialnej teorii, które z nieskrywaną przyjemnością wytknął mu Scorpius:
Musielibyśmy wszyscy dotknąć tego świstoklika, żeby nas gdzieś przeniosło! Tu się dzieje coś dziwnego!


* * *
Trochę ode mnie

Mam nadzieję, że mimo tak długiej zwłoki ktoś jeszcze czyta to opowiadanie - jeśli tak, prosiłabym o jakikolwiek znak w komentarzach, choćby zwykłe "jestem". To chyba nie aż tak wiele, a przynajmniej wiedziałabym ilu was się tu zebrało! 
Uczciwie powiem wam, że jest to moje któreś opowiadanie (jedne publikowane, inne nie) i pierwsze, które skończę. Dobiegały mnie głosy wątpliwości, więc publicznie daję wam słowo, że jeśli pozostanie tu choćby jeden czytelnik (tak, Azraelo), to nie przerwę tego opowiadania, choćby samiuśki Merlin objawił mi się i prosił, żebym przerwała! To tak dla wątpiących. 
Dziękuję wszystkim za komentarze pod poprzednim rozdziałem, bardzo was wszystkich kocham!
Rozdział mało dynamiczny, za to wiele opisów, ale cóż - i takie muszą być, szczególnie na blogu fanki Kinga i osoby, która "Sklepy Cynamonowe", jak i "Zbrodnię i Karę" przeczytała dla przyjemności! Ale jak to moja (nie)dobra koleżanka stwierdziła (na temat Sklepów Cynamonowych):  "te opisy to chyba można pominąć", także... ;)
W następnym rozdziale akcja rozkręci się już na dobre...
No to się rozgadałam, ale już kończę.
Do następnego! :)




1 komentarz:

  1. Jestem, czytam, czekam na nowy :* pozdrawiam Azrael

    OdpowiedzUsuń