Wszak historia uczyła nas wielokrotnie, iż dotykanie rzeczy cudzych prowadzi do rozmaitych katastrof. Kto nie wierzy, niech się zapozna z historią Wojny Trojańskiej.
Pierwsze co uderzyło
Rose to zapach – słodkawy, trochę drażniący, bliżej
nieokreślony, choć podejrzewała, że tak właśnie pachną
szemrane przedmioty magiczne. Czerń panująca w pomieszczeniu
ustąpiła błękitnemu światełku sześciu różdżek,
odsłaniając pokoik wielkości kantorka. Szare ściany były prawie
niewidoczne spod mnóstwa pustych półek, szaf i
regałów. W rogu leżał karton z fiolkami i kolbami, ukryty
pod grubą warstwą kurzu. Nie było kandelabrów, żyrandoli,
ani okien. Scorpius rozejrzał się dookoła i podszedł do jedynej
rzeczy, która odcinała się od otoczenia – płaskiego,
podłużnego przedmiotu przykrytego ciemnofioletowym płótnem.
Bez wahania odrzucił kawałek materiału na bok, nie bez zaskoczenia
stwierdzając, iż to, co było pod nim ukryte jest po prostu, o
ironio losu, zwierciadłem! Piękną srebrną taflą otoczoną złotą
ramą inkrustowaną szafirami i rubinami, a jednak – tylko lustrem.
Jego oczekiwania spotkały się z szarą rzeczywistością, która
podeptała je, potargała, zmięła w kulkę i wyrzuciła do
pierwszego napotkanego kosza.
– To wszystko? –
rzucił w przestrzeń.
Jego wargi zacisnęły
się w cienką czerwoną kreskę. To by było na tyle, pomyślał,
włożył ręce w kieszenie spodni i odwrócił się z zamiarem
wyjścia. Zobaczył zawiedzione twarze pozostałej piątki. Oni także
spodziewali się czegoś więcej. Przygody.
– Tu na pewno coś
jest! Tu musi coś być! – Malfoy spojrzał na Albusa, z uporem
maniaka powtarzającego te dwa zdania, jakby mogły coś teraz
zmienić. Scorpius miał dosyć, a jednak oczy Gryfona, błyszczące,
pełne zawziętości, zmusiły go, aby spojrzał za siebie i
dokładnie zbadał to, co na pierwszy rzut oka wydało się zwykłym
połączeniem szkła oraz metalu. Zbliżył swoją dłoń do zimnej
powierzchni, pogładził odbicie po policzku i wtedy to poczuł.
Stracił grunt pod nogami i uniósł się w powietrzu, na
domiar złego całe światło nagle zgasło. Chciał machnąć
różdżką, ale nie miał jej w ręce, choć był pewien, że
przed sekundą ściskał ją w swoich palcach. Najwyraźniej gdzieś
ją odłożył, był już zmęczony i tak nieistotne zdarzenie w
obliczu tego wszystkiego mogło zaginąć w czeluściach jego
pamięci.
– Dlaczego zgasiliście
światło? – mruknął z irytacją.
– Nikt niczego nie
gasił – pisnęła zdezorientowana Rose. – Czy wy też to
czujecie? Jakbyście... latali?!
Zamiast odpowiedzi
usłyszała mnóstwo przerażonych okrzyków. I ona
zaczęła krzyczeć, kiedy tylko to poczuła – kręciła się w
kółko, a raczej coś kręciło ją w kółko, nie
pozwalając się zatrzymać.
* * *
Drugi września w szkole
imienia Jerzego Waszyngtona, znajdującej się dwadzieścia
kilometrów na wschód od Chicago, był najważniejszym
dniem w całym roku. Tuż po ósmej, wszyscy uczniowie mieli
znajdować się w Sali Balowej, by wysłuchać przemówienia
dyrektora Arnolda, zjeść wspólne śniadanie i wreszcie
poznać nowy plan lekcji oraz przydział pokoi.
Grafitowy Aston Martin
mknął autostradą ponad sto siedemdziesiąt kilometrów na
godzinę. Kierowca, osiemnastoletni brunet, spieszył się jak mógł,
żeby zdążyć na rozpoczęcie roku. W jego orzechowych oczach
dominowało skupienie. Wykrzywił wąskie, malinowe usta w grymasie
zniesmaczenia, kiedy samochód odbił w prawo i zjechał na
boczną drogę 434, pełną dziur i nierówności. Zwolnił
nieco i zerknął na pasażerkę, która siedziała obok
skulona, muskając złote loczki długimi palcami. Jej zazwyczaj
alabastrowa cera zbladła jeszcze ze strachu i dziewczyna
przypominała trupa.
– Zwolnić? Wyglądasz,
jakbyś zaraz miała zejść na zawał – zapytał z troską i
pogładził przyjaciółkę po ramieniu.
– Nie trzeba, nic mi
nie jest – zapewniła go, koncentrując się na tym, by jej głos
nie drżał za bardzo. – Wolę zginąć w wypadku, niż z ręki
pani McFluffy, a wiesz, jak ona poważnie traktuje inaugurację roku
szkolnego.
Chłopak roześmiał się
perliście, ukazując rząd równych, białych zębów. W
jego policzkach pojawiły się dwa urocze dołeczki. Bez wątpienia,
był niesamowicie przystojny i nawet orli nos oraz kilkudniowy zarost
niczego mu nie odejmowały. Prawdę mówiąc były męskimi
akcentami w jego niezbyt wyrazistej twarzy. Należał do ludzi
sukcesu, takich, co to od życia dostają wszystko, w dodatku już na
starcie, zupełnie za darmo. Miał urodę, pieniądze i talent, co
prawda nie był aż tak zdolnym finansistą jak jego ojciec i brat,
ale razem ze swoją drużyną zdobył stanowe mistrzostwo w futbolu
amerykańskim i wkrótce miał sięgnąć po mistrzostwo kraju.
Złote dziecko. Amanda często zazdrościła mu tego, że właściwie
mógł mieć wszystko, czego tylko zapragnął.
Pieprzony szczęściarz
– tak nazwała go, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Nawet nie
przypuszczała, że wkrótce zostaną dobrymi przyjaciółmi.
Ona, pulchna, przeciętnej urody marzycielka, po uszy zakochana w
panu Darcym, wieczna romantyczka, inteligentna i oczytana. On,
popularny sportowiec, który za swój największy
czytelniczy sukces uważał dobrnięcie do piątej pozycji
restauracyjnego menu. A jednak to właśnie w tym tkwił sekret ich
damsko – męskiej przyjaźni. On nie mógłby umawiać się z
kujonką, która nie ma pojęcia do czego służy maskara, a
ona nie poczułaby nic do chłopaka, który myśli, że Hamlet
to taki rodzaj omleta z szynką.
* * *
– Jak zwykle spóźnieni
– sarknęła pani McFluffy, gdy tylko Matt i Mandy przekroczyli
próg szkoły.
Nastolatkowie
uśmiechnęli się do siebie, a kobieta spiorunowała ich
spojrzeniem, burcząc pod nosem coś niecenzuralnego.
Pani McFluffy była
swoistego rodzaju strażnikiem, przez uczniów pieszczotliwie
nazywana „klawiszem” Pilnowała porządku w części mieszkalnej,
nasłuchiwała, czy ktoś nie łamie ciszy nocnej, lub, co gorsza,
nie odwiedza pokojów zamieszkanych przez płeć przeciwną.
Była wysoka, chuda i koścista, włosy zawsze splatała w długi,
siwy warkocz, jej twarz pokrywała siateczka drobnych zmarszczek, ale
jak na sześćdziesiąt lat, było ich naprawdę niewiele.
Prawdopodobnie zawdzięczała to ubogiej mimice, bowiem kobieta nie
miała w zwyczaju uśmiechać się lub krzywić, zazwyczaj zaciskała
usta w wąską kreseczkę i delikatnie mrużyła swoje i tak
maleńkie, rozwodnione oczka, które obrysowywała czarną
kreską, przez co Mandy często nazywała ją jaszczurką.
– Przepraszamy,
obiecujemy poprawę – odparł Matthew i zrobił minę bezbronnej
sarenki.
Kobieta zarumieniła się
aż po cebulki włosów, z rezygnacją machnęła ręką i
jęknęła przeciągle, dając chłopcu do zrozumienia, że
niespecjalnie dowierza jego słowom, a potem poczłapała ciężko w
przeciwnym kierunku.
Amanda już chciała
jakoś to skomentować, ale zaniemówiła, gdy zauważyła, że
zbliża się do niej jej przyjaciółka – Jenna Indians.
Dziewczyna miała na
sobie długą, zwiewną, zieloną suknię, która mocno
przylegała do jej chudego ciała. Makijaż podkreślał duże, kocie
oczy, a usta urosły ociupinę przez dwa miesiące wakacji (Mandy
wątpiła, by było to dzieło matki natury). Włosy w kolorze
karmelu spływały falami na opalone ramiona. Wyglądała
niesamowicie.
Jenna zmierzyła Amandę
uważnym spojrzeniem, jęknęła przeciągle i, zamiast poczciwego,
choć wyświechtanego „cześć”, postanowiła przywitać się
innymi słowami.
– Ale przytyłaś!
Twarz blondynki pokryła
się karminem, dziewczyna spuściła wzrok i splotła palce. Chciała
coś odpowiedzieć, szukała właściwych słów we wszystkich
zakątkach głowy, ale bała się, że gdy otworzy usta, wydobędzie
z nich tylko urywane sylaby. Bo co niby miała odpowiedzieć? Tak,
być może przybyło jej kilka nadprogramowych kilogramów, a
twarz nieco się zaokrągliła, ale przecież, w przeciwieństwie do
przyjaciółki, nie zamierzała być modelką! Na szczęście
ratunek przybył szybko, gdyż w mgnieniu oka za Jenną pojawił się
William, najlepszy przyjaciel Matta.
– Poranna dawka jadu!
Już prawie za tym zatęskniłem – skwitował sarkastycznie i
zwrócił się do Amandy: – Moim zdaniem wyglądasz w sam
raz.
Twarz panny Morrison
zaczerwieniłaby się jeszcze bardziej, gdyby to w ogóle było
możliwe. Chcąc zamaskować zażenowanie wtuliła się w tors Willa
i ukryła swoją twarz w zagłębieniu jego szyi.
– Jesteś kochany. Nie
mogę uwierzyć, że ty i Jenna jesteście spokrewnieni! – odparła
i roześmiała się głośno.
* * *
Ostatnia biała koszula
została starannie ułożona i wrzucona do drugiej od góry
szuflady w pięknej, drewnianej komodzie. Amanda przetarła spocone
czoło i położyła się do łóżka. Wreszcie wypakowała się
całkowicie. Miała zrobić to wczoraj wieczorem, ale ostatecznie, po
długiej namowie, dała się wyciągnąć na nocną przechadzkę po
lesie. Przez cały poranek, który spędziła próbując
jakoś rozbudzić się przy pomocy kofeiny i kanapki z dżemem,
żałowała, że do czwartej słuchała wykładów bliźniaków
o tym, jak działają silniki samochodów i dlaczego gdzieś
tam we Wszechświecie na pewno znajdują się inne zamieszkane
planety. Zdecydowanie bracia McDuffy byli najjaśniejszymi punktami w
całej ich paczce, wiedzieli wszystko na każdy temat i potrafili
opowiadać godzinami o fizyce kwantowej z taką pasją, że wszyscy
wsłuchiwali się z uwagą w ich długie oraz, dla przeciętnego
słuchacza, zupełnie niezrozumiałe wywody.
Z rozmyślań wyrwało
ją pukanie do drzwi. Jej współlokatorka wyszła gdzieś,
więc Mandy zwlokła swoje zmęczone ciało i z irytacją szarpnęła
za klamkę, a drzwi otworzyły się z impetem.
– Musisz coś zobaczyć!
– zaczęli jednocześnie obaj bliźniacy.
Michael wypchnął brata
z progu i pierwszy wszedł do pokoju.
– Jestem starszy, więc
ja jej to powiem – stwierdził, napinając się i prężąc, dumny
jak paw.
– Skąd wiesz? Przecież
tego nie pamiętasz, a co jeśli rodzicom coś się pomyliło?! –
odparł Christian, stając między swoim bratem a Amandą.
– Chris, jesteśmy
bliźniakami dwujajowymi! – Michael wcisnął się pomiędzy Amandę
a Chrisa i już otwierał usta, żeby przekazać jej ową fascynującą
opowieść.
– Wszystkie bobasy
wyglądają dokładnie tak samo. – Christian potarł ciemną
czuprynę brata.
– Ej, tylko nie
fryzura! – żachnął się chłopak. – W sumie, masz rację. –
założył ręce i zaczął rozmyślać nad tym, jak rodzice
rozpoznają swoje dzieci, kiedy te przychodzą na świat w ilości
hurtowej.
Mandy odchrząknęła,
nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy niecierpliwić.
Postanowiła jednak ponaglić chłopców, gdyż zmęczenie
dawało jej się we znaki.
– Zamierzaliście coś
mi powiedzieć? O nie, nie we dwoje, Chris, tym razem ty –
swierdziła stanowczo. – Och, nie smuć się, następnym razem
posłucham ciebie – dodała szybko, widząc, że Michael trochę
posmutniał.
– Dobra, każdy wie, że
nasza szkoła jest nawiedzona, no nie? Nie zaprzeczaj, słonko –
rzucił pospiesznie, widząc, że blondynka unosi dłoń w geście
sprzeciwu. Dziewczyna przewróciła teatralnie oczyma, ale
postanowiła nic nie mówić i poczekać na meritum.
– A więc, pewnie
słyszałaś plotki o muzeum – ciągnął dalej. – Wczoraj nie
mogliśmy zasnąć i kiedy wróciliśmy do szkoły,
postanowiliśmy trochę się rozejrzeć. Była piąta, musieliśmy
być bardzo ostrożni, bo większość nauczycieli już nie spała,
więc ich piętro pozostawało dla nas niedostępne, ale to nic, bo i
tak najbardziej interesowała nas wystawa brytyjska. Kiedy
przejrzeliśmy już wszystkie pocztówki, znaczki i portrety
królowych, napotkaliśmy gilotynę, która za czasów
Henryka VIII pozbawiła życia kilka jego żon. Chciałem jej
dotknąć, ale zaskrzypiała złowrogo. Mówię ci, Mandy,
byłem przerażony i zafascynowany. Michael w tym czasie przeglądał
szafki z kobiecym wyposażeniem, rozumiesz: torebeczki, falbaneczki i
inne takie, a wreszcie natknął się na lusterko zamykane na
zatrzask, złote, inkrustowane prawdziwymi szmaragdami. Piękne, ale
wiesz, jakoś mnie nie ujęło... dopóki... – chłopak
zadrżał delikatnie i zacisnął powieki, jakby chciał wymazać z
umysłu jakieś wspomnienie.
Chwila milczenia
przedłużyła się znacznie, więc teraz pałeczkę przejął
Michael, na którym historia zdawała się nie wywierać
żadnego wrażenia.
– Więc już chcieliśmy
odejść, bo tam dalej były silniki samochodów, ale coś się
odbiło w tafli. Jak fizykę kocham, widziałem tam jakieś postacie!
Okazało się, że gablotka, w której umieszczono lustro była
otwarta! Uwierzyłabyś?! Niesamowite. Przyjrzałem się więc
dokładniej temu tajemniczemu przedmiotowi i co zobaczyłem? Siebie.
Wiem, mało odkrywcze, ale... moje odbicie do mnie mrugnęło, jak
fizykę kocham, mrugnęło! Spakowałem więc to nawiedzone
zwierciadełko i pobiegliśmy z Chrisem do biblioteki, żeby poczytać
coś o duchach. I znaleźliśmy kilka przydatnych informacji, a teraz
idziemy wywołać te maszkary mieszkające w tym małym, niepozornym
gadżecie. Jenna, Will i Matt czekają na nas w kantorku, brakuje
tylko ciebie!
Wzięła głęboki wdech
i przez chwilkę analizowała słowa chłopaków. Jeszcze
dziesięć minut temu dałaby głowę, że nie mogą zszokować jej
już bardziej, a ich wcześniejszych dziwactw nie da się już pobić.
Wszystkie pomysły, na które wpadli poprzedniego roku były
naprawdę głupie i ryzykowne, ale ten zdecydowanie deklasował
pozostałe. Uczestnictwo w nocnych, koedukacyjnych schadzkach w
kantorku, posiadanie bardzo drogiego, ukradzionego z muzeum
przedmiotu i niezachowywanie ciszy nocnej groziły reprymendą, a
może nawet zawieszeniem. Dziewczyna głośno przełknęła ślinę.
Nie była przesądna, nie wierzyła w duchy, a jednak realne ryzyko
zmusiło ją do odmówienia chłopakom.
– Nie ma mowy, jeśli
nas znajdą...
– Nie znajdą! –
przerwał jej Christian.
– Nie bądź mątwa,
Mandy! – dodał Michael, błagalnym tonem.
Jeszcze raz podsumowała
wszystkie: „za” i „przeciw”, a jednak tych drugich było
znacznie więcej. Tym razem postanowiła pozostać asertywną, więc
tylko pokręciła przecząco głową i wskazała McDuffym wyjście.
– Will tak się
cieszył, że znów cię zobaczy! Wprost nie mógł się
doczekać! – Michael wiedział co powinien powiedzieć akurat w tym
momencie.
Amanda zarumieniła się
kolejny raz tego dnia i uznała, że właściwie nie stanie się nic
złego, jeśli na chwilę uda się do kantorka, a potem szybko wróci
do łóżka.
W samych skarpetkach
przemierzała kolejne piętra, aż znalazła się przed czerwonymi
drzwiami z małym symbolem miotły namalowanym nad klamką. Z pewnym
zawahaniem otworzyła drzwi i ujrzała maleńkie pomieszczenie, pełne
mioteł, wiader i szmatek, które pachniało cytrynową pastą. Na podłodze siedzieli kolejno: Will, Matt i
Jenna.
– Usiądź, proszę –
William wskazał jej skrawek podłogi tuż obok siebie i uśmiechnął
się radośnie.
– Tak, tak, wszyscy
powinniśmy zająć swoje miejsca, aby dopełnić tego jakże
skomplikowanego i starożytnego rytuału i wywołać jakiegoś
potwora, który mieszka w tym. – Michael wyciągnął
lusterko z kieszeni i pomachał nim wysoko, tak, aby każdy mógł
je zobaczyć.
– Jakie ładne! Chcę
się w nim przejrzeć! – pisnęła Jenna i wyrwała przedmiot z rąk
McDuffy'ego
Wszyscy z zaciekawieniem
wpatrywali się w małą, srebrzystą taflę, która ku ich
zdziwieniu rozświetliła się zielonkawym blaskiem. Nagle zgasło
światło a podłoga dosłownie usunęła im się spod nóg.
Spadali w dół ładnych parę minut, obracając się wokół
własnych osi. Krzyczeli z całych sił, mając nadzieję, że ktoś
usłyszy ich i wybawi z tej dziwnej opresji. Wszyscy, oprócz
Amandy, która była pewna, że to tylko taki głupi sen, a ona
zaraz otworzy oczy i okaże się, że znajduje się w swoim łóżku.
Po chwili dziewczyna
poczuła, że leży na czymś twardym i zimnym, jakby posadzka znowu
zmaterializowała się pod jej plecami. Uniosła powieki i rozejrzała
się po pomieszczeniu, które na pierwszy rzut oka wydało jej
się mniejsze i znacznie ciemniejsze niż poprzednio, poza tym dałaby
uciąć sobie rękę, że wcześniej siedziała naprzeciw okrągłego
okna, przez które mogła dostrzec księżyc w pełni. Teraz
jednak w pokoiku nie było żadnego okna!
– Tu się dzieje coś
dziwnego!
* * *
– Co się stało?! – spytała
Rose momentalnie, gdy tylko poczuła pod sobą grunt i otrzepała
swój sweterek, a następnie rozejrzała się po komnacie,
która wydała jej się jakaś inna...
– Gdzie my jesteśmy? –
Scor zadał pytanie, które zrodziło się także w głowie
dziewczyny.
Albus usilnie starał
się znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie, ale nie miał pojęcia,
czym było owo pomieszczenie pełne mioteł, szmat i wiader. A jednak
coś podpowiadało mu, że wplątali się w niezłe tarapaty.
– To lustro to na pewno
rodzaj jakiegoś świstoklika! Teraz musimy tylko znaleźć coś, co
przeniesie nas z powrotem, może... o tak, patrzcie, tutaj, lusterko!
– uradowany swoją inteligencją i spostrzegawczością Al nie
zauważył małego „ale” w swojej genialnej teorii, które
z nieskrywaną przyjemnością wytknął mu Scorpius:
– Musielibyśmy wszyscy
dotknąć tego świstoklika, żeby nas gdzieś przeniosło! Tu się
dzieje coś dziwnego!
* * *
Trochę ode mnie
Mam nadzieję, że mimo tak długiej zwłoki ktoś jeszcze czyta to opowiadanie - jeśli tak, prosiłabym o jakikolwiek znak w komentarzach, choćby zwykłe "jestem". To chyba nie aż tak wiele, a przynajmniej wiedziałabym ilu was się tu zebrało!
Uczciwie powiem wam, że jest to moje któreś opowiadanie (jedne publikowane, inne nie) i pierwsze, które skończę. Dobiegały mnie głosy wątpliwości, więc publicznie daję wam słowo, że jeśli pozostanie tu choćby jeden czytelnik (tak, Azraelo), to nie przerwę tego opowiadania, choćby samiuśki Merlin objawił mi się i prosił, żebym przerwała! To tak dla wątpiących.
Dziękuję wszystkim za komentarze pod poprzednim rozdziałem, bardzo was wszystkich kocham!
Rozdział mało dynamiczny, za to wiele opisów, ale cóż - i takie muszą być, szczególnie na blogu fanki Kinga i osoby, która "Sklepy Cynamonowe", jak i "Zbrodnię i Karę" przeczytała dla przyjemności! Ale jak to moja (nie)dobra koleżanka stwierdziła (na temat Sklepów Cynamonowych): "te opisy to chyba można pominąć", także... ;)
W następnym rozdziale akcja rozkręci się już na dobre...
No to się rozgadałam, ale już kończę.
Do następnego! :)
W następnym rozdziale akcja rozkręci się już na dobre...
No to się rozgadałam, ale już kończę.
Do następnego! :)
Jestem, czytam, czekam na nowy :* pozdrawiam Azrael
OdpowiedzUsuń