Preludium tej znajomości niosło za sobą przepowiednię rychłej katastrofy.
Niebo
za oknem oblekło się w czerń, zalotnie mrugając do późnych
wędrowców gwiazdami. Maleńki, półokrągły księżyc,
rzucał słabą, srebrzystą poświatę na fasadę kamiennego zamku,
a chłodny wiatr wciskał się przez uchylone okno do dormitorium i
zabawnie kołysał kremowymi zasłonami. Szepcząca pieśń
świerszczy umilała nocne rozmowy dwóch Gryfonek, które,
pomimo bardzo późnej pory, nie zamierzały jeszcze kłaść
się spać.
–
Jesteś pewna, że to
właśnie powiedziała? – z zaciekawieniem zapytała jedna z nich.
Dziewczyna
siedziała po turecku na łóżku i aż drżała z ekscytacji.
Spoglądała na przyjaciółkę, jakby czekając na
potwierdzenie wcześniejszych słów. Jej mokre, blond włosy
sięgały materaca. Zmyła z twarzy cały makijaż, pod którym
kryła się piękna, praktycznie doskonała twarz.
–
Tak. To coś stanowi
zagrożenie i jest ukryte w lochach.
Allison
jeszcze przez chwilę analizowała całą historię. McGonagall
zdawała jej się zbyt sztywna, zasadnicza, zupełnie nie skłonna do
podejmowania ryzyka. Choć za tą wyprostowaną postawą, gładko
zaczesanymi włosami i srogą miną dawno temu mógł kryć się
jakiś wątły płomyk przygody, teraz z pewnością został ugaszony
hektolitrami atramentu i przysypany kilometrami pergaminu, żyjącymi
w symbiozie o dźwięcznej nazwie: regulamin.
–
Jesteś pewna, że tak to
ujęła? Wiesz, twoja pamięć... pozostawia wiele do życzenia.
Rose
wstała z łóżka i oparła się o ścianę dormitorium.
–
Wiem, co słyszałam! –
żachnęła się.
Gniew
wziął górę i jej słowa wybrzmiały odrobinę zbyt głośno.
Myra Martens, jedna ze współlokatorek, nerwowo przewróciła
się na drugi bok i wymruczała coś przez sen. Ruda wskoczyła pod
kołdrę, spychając tym samym przyjaciółkę, która z
hukiem upadła na ziemię.
–
AŁA! Zgłupiałaś?! –
wrzasnęła blondynka, rozmasowując obolałe udo.
–
Przepraszam,
przestraszyłam się.
Rose
zwiesiła głowę, ale jej przeprosiny nie na wiele się zdały.
Obie, Myra Martens i China Chang, zostały brutalnie wyrwane ze
szponów Morfeusza.
–
Co się dzieje? –
spytała pierwsza, jednocześnie ziewając przeciągle.
Jej
brązowe, krótkie loki tworzyły bezkształtny kołtun na
środku głowy, pospinany wsuwkami i gumkami.
–
Już rano? – jęknęła
China. Rysy, jak i nazwisko odziedziczyła po matce, twarz miała
wąską, nos mały, a oczy skośne i ciemne.
–
Dziś już niczego nie
omówimy. Dobranoc Rose.
–
Śpij dobrze, Allie –
odparła swoim zwyczajowo szorstkim głosem.
Rose
zdecydowanie była typem chłopczycy. Pomimo drobnej budowy i dość
niskiego wzrostu, miała w sobie więcej siły ducha niż cały tabun
bokserów, zresztą i na siłę fizyczną nigdy nie narzekała.
Kiedy, jako dziecko, wdawała się w bójki ze swoimi kuzynami,
zawsze kładła ich na łopatki w kilka minut. Trenowała quidditcha,
codziennie biegała, miała sprężyste, wysportowane ciało. A
jednak brakowało jej pewnego rodzaju ogłady, taktu i okrzesania,
których zawsze chciała się nauczyć. Jednak jej choleryczna,
energiczna natura przebijała się na pierwszy plan, czyniąc z niej
„tylko”, a może i „aż” dobrą kumpelę każdego chłopaka.
Czasem, a nawet całkiem często, zazdrościła swojej przyjaciółce,
choć ta wciąż przekonywała ją, że wcale nie ma czego. Ale było
i Weasley dobrze o tym wiedziała. Mnóstwo adoratorów,
kobiece kształty, kocie oczy, ponętne usta, to wszystko miała
Allie, tego właśnie brakowało Rose.
Zanim
zamknęła oczy, przejrzała się w zwierciadle, które dostała
od matki na trzynaste urodziny. Już kiedy była mała, miała
nadzieję, że odziedziczy po niej wiele cech, ale niebieskoszare
źrenice, wystający podbródek, rude włosy i szeroki nos
zdecydowanie upodabniały ją do Rona. Odłożyła przedmiot na
komódkę i postanowiła skupić się na czymś
przyjemniejszym. Pomyślała o zbliżającym się treningu.
*
* *
Słońce
leniwie wynurzało się zza horyzontu. Świt był zimny i wietrzny.
Biegła co sił, pot spływał po jej jasnym czole, nogi powoli
odmawiały posłuszeństwa, płuca paliły niczym ogień płonący
pod żebrami. Przystanęła na chwilę i sapiąc ciężko, skręciła
w stronę zakazanego lasu. Po co? Sama nie wiedziała, wyglądał
dziś mroczniej niż zwykle, przyciągał ją ze zdwojoną siłą. W
chacie Hagrida paliło się światło. Minęła ją bez żadnych
podejrzeń, kątem oka dostrzegając trzy sylwetki, w tym jedną
zdecydowanie wyższą od pozostałych. Musiała należeć do
gospodarza.
Przykucnęła
i najciszej jak mogła, zakradła się pod okno. Przez szybę ujrzała
Longbottoma i McGonagall, którzy stali, gestykulując coś i
tłumacząc, Hagrida, nalewającego niezidentyfikowanej cieczy do
ogromnych pucharów i Puszka, który smacznie spał w
kącie. Neville, pulchny, wiecznie przestraszony chłopaczek
przemienił się w dość nieśmiałego, aczkolwiek całkiem
przystojnego mężczyznę i obiekt westchnień wielu uczennic.
Wymachiwał rękoma, wyraźnie przekonując do czegoś dyrektorkę,
poprawiał swoją szatę i wskazywał na jakieś elementy stroju.
Hagrid, potężny mężczyzna o bujnej, czarnej czuprynie, potakiwał
swoim gościom, co chwila wybuchając potężnym, gardłowym
rechotem.
Niespodziewanie
drzwi otworzyły się z hukiem a Gryfonka upadła na ziemię i
wczołgała się za krzaczek róży. Nie widziała nic, na
szczęście doskonale słyszała skrawek rozmowy nauczycieli.
–
Nevillu, a więc jesteś
pewny? Szczerze mówiąc, w ogóle nie wyglądasz mi na
mugola – McGonagall jak zwykle przemawiała bardzo poważnym tonem.
Mężczyzna
uśmiechnął się ciepło i dłonią pogładził się po podbródku.
–
Kto, jeśli nie ja? To
nie czas na fałszywe komplementy, Minerwo. Wyglądam jak typowy,
szary mugol. Niczym się nie wyróżniam.
– I
pojedziesz do szkoły św. Józefa w Chicago? A co z lekcjami?
Jak wytłumaczę twoją nieobecność uczniom? Na Merlina, znów
pomyślą, że dzieje się coś złego... – zakłopotana
nauczycielka w ciągu sekundy postarzała się o jakieś dziesięć
lat. Skóra jej zbladła, oczy zmętniały, bruzdy nagle się
pogłębiły. Muskała materiał swej szaty, czekając na poparcie ze
strony Hagrida.
–
Nie martw się, wszystko
będzie dobrze. Poradzę sobie, w końcu jestem Gryfonem –
Longbottom poklepał dyrektorkę po plecach w pokrzepiającym geście.
–
Cholibka! Kto jak nie on,
pani profesor – półolbrzym pomachał entuzjastycznie głową.
Profesorowie
ruszyli do zamku, a gajowy westchnął ciężko. Słychać było
tylko fragmenty prostestów McGonagall, a po chwili, jej głos
ucichł zupełnie. Ruda odliczyła w myślach do dwudziestu, nim
odważyła się wyjść. Wstała najciszej jak mogła i cały czas
rozglądała się dookoła. Zrobiła kilka kroków, wpadła na
coś wielkiego i miękkiego, odbiła się i wylądowała na mokrej
trawie.
–
KURNA, znowu?! –
jęknęła i wstała, rozmasowując szyję.
Na
wysokości jej wzroku znajdował się pękaty brzuch, ukryty pod
cienkim, wełnianym swetrem, którego guziki co dzień toczyły
walkę z całym wszechświatem i chyba tylko dzięki specjalnej magii
pozostawały przyczepione grubą nicią do opiętego na ogromnym
cielsku materiału. Wyżej znajdowała się gęsta broda, która
na wysokości policzków płynnie przechodziła w krzaczasty
wąs nad maleńkimi ustami.
–
Ha-Ha-Hagrid? –
zająknęła się Ruda, jej twarz spłonęła rumieńcem.
–
Cholibka, Rose Weasley,
co ty tu robisz? – zagrzmiał głośno, choć jego twarz wciąż
miała neutralny wyraz.
Dziewczyna
wycofała się lekko w stronę Hogwartu. Nie miała żadnej wymówki.
–
Biegałam i...
–
Co robiłaś pod
krzakiem? – dopytywał półolbrzym.
–
Ja... Podziwiałam? Tak,
podziwiałam! Bo wiesz, mam taki swój kwiatek, w doniczce... w
pokoju! Tak, w pokoju i on... on nie rośnie, a ten twój
rośnie.. o, ten tutaj, rośnie jak na drożdżach. Masz jakiś
sekret, czy co? Kurczę, dobry w tym jesteś, a mój kwiatek to
usycha w tej doniczce? Tak, usycha! Nawet się zastanawiałam, czy to
nie jest czasem jakiś fałszywy ten kwiatek i tentego, a ty, ty
mógłbyś mi coś doradzić? – dziewczyna wyrzucała z
siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, czerwieniąc się
coraz bardziej.
Hagrid
spojrzał na nią zaintrygowany. Zapadła cisza, gajowy musiał
przetrawić wszystkie słowa uczennicy. W końcu zabrał głos:
–
Ino na Pokątnej mogli ci
sprzedać coś takiego, Rose. Teraz te rośliny nie są jak dawniej.
Jak chcesz, mogę ci polecić nawóz taki specjalny, co to żem
ostatnio z podróży przywiózł. Smocze łajno, trochę
wywarów, działa cuda!
Hagrid
wszedł do chaty i po chwili wyszedł z torbą czegoś śmierdzącego.
Wręczył płócienny wór Rose, ta aż ugięła się pod
ciężarem prezentu.
–
Dziękuję, Hagridzie...
– rzekła przez nos, prawie nie oddychając.
–
Stosuj dwa razy dziennie!
– odparł na odchodne i pomachał do niej swoją wielgachną ręką.
Dziewczyna
kaszlała i chrząkała, odór wpychał jej się w nozdrza,
gardło i żołądek. W głowie kręciło jej się tak bardzo, że
kolejny raz upadła, wysypując na siebie połowę zawartości torby.
Otrzepała się i popędziła do Hogwartu, modląc się, żeby nie
spotkać nikogo po drodze.
Po
półtorej godzinnym prysznicu, nadal pachnąc jak szalet,
zebrała kilka książek i udała się na Transmutację. Wśliznęła
się do klasy i usiadła obok Allison. Plan był taki, żeby
przesiedzieć godzinę, niepostrzeżenie wymknąć się do pokoju i
jeszcze raz spróbować zmyć z siebie to świństwo.
–
Rose? Co tutaj tak
cuchnie?! – Allie zmarszczyła nosek i rozejrzała się po klasie.
– To pewnie któryś z tych Ślizgonów!
–
Nie, Allie. To chyba ja.
Hagrid... – urwała wpół słowa, bo w tym momencie do klasy
wszedł profesor Finnigan, wysoki, chuderlawy mężczyzna o
przyjaznej, bladej twarzy, wielkich oczach i odstających uszach.
Mimo
dość trudnego charakteru, profesor cieszył się szacunkiem
uczniów, dzięki uczestnictwu w legendarnej już Bitwie o
Hogwart. Dlatego też, kiedy tuż po piskliwym „Dzień dobry”,
zarządził „małe przemeblowanie”, nikt nie odważył się
głośno wyrazić dezaprobaty.
–
Widzę, że są między
wami pewne niesnaski – zaczął, wpatrując się w młode twarze,
które przez dwa miesiące zostały zupełnie zamazane w jego
pamięci. – Zawsze tak było, lecz nigdy nie przyniosło nam to
niczego dobrego. Skoro w tym roku prowadzę lekcje w takiej właśnie
grupie, postaram zmienić się trochę wasze wzajemne nastawienie. –
Kiedy przespacerował się trochę po klasie, wskazał ręką na
Chine Chang. – Ty – powiedział spokojnie – Ty usiądziesz
z... Tobą – tym razem wskazał na Vincenta Goyla.
Vincent,
pulchny chłopak z wypłowiałą czuprynką siedział z tyłu, w
kącie i zwykle trzymał się sam. Czasem Malfoy odezwał się do
niego, zabierał do Hogsmade, choć obaj wiedzieli, że przebywają
ze sobą tylko ze względu na stosunki, które kiedyś łączyły
ich ojców. Draco często opowiadał synowi o trójce
przyjaciół ze Slitherinu, z której na tym świecie
pozostał tylko on sam. Vincent Crabbe zginął jeszcze wtedy, kiedy
byli nastolatkami, choć Dracon nigdy nie dzielił się
okolicznościami jego śmierci. Gregory Goyle nie był zbyt
inteligentnym człowiekiem i pewnego dnia źle użyty świstoklik
przeniósł go na sam środek bardzo ruchliwej ulicy...
Profesor
spędził całą lekcję na przesadzaniu uczniów, aż wreszcie
prawie wszyscy mieli dogodne miejsca. Tylko czworo stało pod ścianą,
oczekując na jakiś przydział: Scorpius Malfoy i James Potter ze
Slytherinu oraz Rose Weasley i Allison Concorte z Gryffindoru.
Rose
skrzyżowała palce i szeptem błagała, żeby tylko usiąść z
Jamesem.
–
Panna Weasley i pan
Potter. – nauczyciel wskazał ostatnią ławkę pod ścianą. –
Zapraszam.
Gryfonka
rozpromieniła się natychmiast i uśmiechnęła do kuzyna.
–
Albo nie – rzekł nagle
nauczyciel, intensywnie nad czymś rozmyślając. – Przecież
jesteście rodziną, pewnie integrujecie się w domu. Panno Weasley,
proszę usiąść z panem Malfoyem.
–
Panie profesorze! –
krzyknęła w akcie rozpaczy Rose. – My tak naprawdę w ogóle
się nie widujemy, moja rodzina nawet się do niego nie przyznaje –
tłumaczyła gorączkowo. – Nienawidzę go! – wykrztusiła z
siebie, kiedy poprzednie starania niczego nie wskórały.
Mężczyzna
uśmiechnął się z satysfakcją.
–
Więc dobrze zrobiłem,
usiądź, proszę, z panem Malfoyem.
Ruda
spuściła głowę i zabrała swoje książki. Scorpius tylko
przewrócił oczami i zajął miejsce obok Rose. Po chwili mina
mu zrzedła, spojrzał podejrzliwie na dziewczynę, a potem wybuchnął
głośnym śmiechem.
–
Jakiś nowy perfum? –
szepnął jej do ucha.
Kiedy
się zbliżył, poczuła jego zapach: głównie jaśmin i
miętę. W uszach zaszumiała jej krew, twarz ze wstydu zrobiła się
purpurowa aż po cebulki włosów. Że też akurat dzisiaj
musiała pachnieć smoczym łajnem! Postanowiła jednak nie dać się
speszyć i z chłodnym opanowaniem otworzyła zeszyt.
– Kiedy go wybierałam,
myślałam tylko o tobie. Co, nie podoba się? – odparła po
chwili.
– Podoba się aż za
bardzo. Nie potrafię skupić się na lekcji – mruknął jej do
ucha i musnął delikatnie ciemnoniebieską apaszkę, która
podkreślała bladość jej skóry.
Rose drgnęła
zaskoczona i zrzuciła z biurka pióro. Chciała je podnieść,
ale ramieniem strąciła kałamarz i cały atrament rozlał się po
podłodze. Wstała z takim impetem, że natychmiast wylądowała na
kolanach Scorpiusa, który patrzył na całą scenę z
satysfakcją.
– Widzę, że na mnie
lecisz. I to dosłownie!
– Jesteś obrzydliwy,
Scopius! – syknęła Rose.
Chłopak uśmiechnął
się jeszcze szerzej.
– To dla mnie
przyjemność, jakkolwiek masz na imię – stwierdził lekko. –
Ale następnym razem skorzystaj z wody i mydła, uprzejmie proszę.
Dziewczyna wstała i
pozbierała rzeczy. W międzyczasie zadzwonił dzwonek, więc wszyscy
wyszli z klasy. Jej twarz nie mogła być bardziej czerwona –
zażenowanie mieszało się na niej z wściekłością. Jak on w
ogóle śmiał?! Jakkolwiek masz na imię?! Co za palant!
* * *
Neville Longbottom
właśnie pakował swoje rzeczy, przy okazji wspominając młodzieńcze
lata. Z utęsknieniem spojrzał na fotografię babki, która
wymachiwała w jego stronę żółtym parasolem. Uśmiechnął
się, gdy przypomniał sobie, jakim gapą był w dzieciństwie.
Złożył listy, które były już tylko zżółkłymi
skrawkami papieru z wyblakłym tuszem i wpakował je do dużej,
skórzanej torby.
– To tylko krótka
podróż – uspokajał sam siebie.
Coś jednak podpowiadało
mu, że się myli.
W drzwiach pojawiła się
Allison Concorte, wyglądała na bardzo zmartwioną.
– Wyjeżdża pan?
– Tak, jadę do Chicago
w sprawach służbowych. Zmykaj, mam dużo spraw na głowie – zbył
ją szorstko.
– Och. Szczęśliwej
podróży – zaszczebiotała słodko i wybiegła z sali.
Dziwne dziecko, pomyślał
Neville i wrzucił resztę rzeczy do torby.
* * *
– Rose, mam ci coś
ważnego do powiedzenia. Pospiesz się! – Allie z całej siły
waliła pięściami w drzwi łazienki. Mało ich nie rozwaliła.
Rose wciąż szorowała
się pod prysznicem, pragnąc zmyć z siebie ten okropny smród,
razem z upokorzeniem, którego doznała na lekcji transmutacji.
Miała tylko pięć minut do następnej lekcji, a zapach nawet nie
zelżał, pomimo że wylała na siebie całą buteleczkę perfum. W
końcu jednak musiała się poddać.
– Na Merlina, co tu tak
cuchnie?! – krzyknęła Allie, kiedy ruda weszła do pokoju.
Przyjaciółka
posłała jej gniewne spojrzenie.
– W sumie, nie jest tak
źle... – zaczęła Allison, ale urwała, widząc, że Rose
denerwuje się coraz bardziej.
– Powiedz, że masz dla
mnie jakieś dobre wiadomości.
Allison usiadła na
łóżku i przytknęła materiał koszulki do nosa.
– Chyba masz rację, tu
się dzieje coś dziwnego. Musimy się rozejrzeć!
* * *
Zapowiada się ciekawie, dodaję do obserwowanych ;)
OdpowiedzUsuńJestem bardzo ciekawa jak potoczą się losy Scorpiusa i Rose :) pierwsze spotkanie a ona wysmarowana smoczym łajnem tym mnie po prostu rozwaliłaś :D Była też nutka tajemnicy i zagadki, jestem pewna że wyniknie z tego jakaś fascynująca sytuacja ;)
OdpowiedzUsuńMatko, biedna Rose. Jeśli już musiała nieść to łajno, czemu nie przeniosła go za pomocą czarów? Uniknęłaby tej okropnej sytuacji. :/
OdpowiedzUsuńZastanawia mnie cała ta sprawa, z którą nauczyciele mają problem. Widać, że masz niezły pomysł na opowiadanie. :)
Może znajdź osobę, która zerknie na tekst, zanim go opublikujesz? Mimo ciekawej fabuły, jest sporo błędów - głównie interpunkcyjnych.
Ah, i może poszukaj szablonu na jakiejś szabloniarni, co? Będzie ładnie i schludnie, bo na tym nagłówku nie wiadomo na czym zatrzymać wzrok, a kolory się nie łączą. :/
PS. Zapraszam na rozdział 3 :) http://wyjaca-do-ksiezyca.blogspot.com/2015/07/rozdzia-3.html
Dziękuję za radę, ale szablonu nie zmienię, taki mi się podoba - są różne gusta.
UsuńRose nie teleportowała się do zamku, bo najzwyczajniej w świecie jest uczennica szóstej klasy ( tę zdolność, o ile pamięć mnie nie zawodzi, uczniowie zdobywali dopiero na szóstym roku).
Co do błędów interpunkcyjnych- jestem świadoma, ze uciekają mi przecinki, ale cóż - nikt z nas nie jest idealny.
Pozdrawiam i dziekuję za komentarz,
Zapraszam na rozdział 4 :)
Usuń" Kucnęłam i zaczęłam warczeć. Nie wiedziałam czemu – to była automatyczna reakcja na zachowanie tego kłębka czarnej sierści. Jednak ten kłębek skoczył na mnie, a moja twarz znalazła się w sierści. Czułam ciepło bijące od ciała zwierzęcia. Zrodziła się we mnie ogromna potrzeba, aby zapanować nad nim, więc zatopiłam swoje zęby w tym cieple. Były chyba ostrzejsze niż zwykle, ale byłam zbyt zajęta rozrywaniem swojej ofiary, by to zauważyć. Gorąca ciecz zalała mi usta, lecz ja nie zwracałam na to uwagi. Wkrótce straciłam kontakt z własną świadomością."
http://wyjaca-do-ksiezyca.blogspot.com/2015/08/rozdzia-4.html