niedziela, 26 lipca 2015

Pierwszy

Preludium tej znajomości niosło za sobą przepowiednię rychłej katastrofy.



 Niebo za oknem oblekło się w czerń, zalotnie mrugając do późnych wędrowców gwiazdami. Maleńki, półokrągły księżyc, rzucał słabą, srebrzystą poświatę na fasadę kamiennego zamku, a chłodny wiatr wciskał się przez uchylone okno do dormitorium i zabawnie kołysał kremowymi zasłonami. Szepcząca pieśń świerszczy umilała nocne rozmowy dwóch Gryfonek, które, pomimo bardzo późnej pory, nie zamierzały jeszcze kłaść się spać.
Jesteś pewna, że to właśnie powiedziała? – z zaciekawieniem zapytała jedna z nich.
Dziewczyna siedziała po turecku na łóżku i aż drżała z ekscytacji. Spoglądała na przyjaciółkę, jakby czekając na potwierdzenie wcześniejszych słów. Jej mokre, blond włosy sięgały materaca. Zmyła z twarzy cały makijaż, pod którym kryła się piękna, praktycznie doskonała twarz.
Tak. To coś stanowi zagrożenie i jest ukryte w lochach.
Allison jeszcze przez chwilę analizowała całą historię. McGonagall zdawała jej się zbyt sztywna, zasadnicza, zupełnie nie skłonna do podejmowania ryzyka. Choć za tą wyprostowaną postawą, gładko zaczesanymi włosami i srogą miną dawno temu mógł kryć się jakiś wątły płomyk przygody, teraz z pewnością został ugaszony hektolitrami atramentu i przysypany kilometrami pergaminu, żyjącymi w symbiozie o dźwięcznej nazwie: regulamin.
Jesteś pewna, że tak to ujęła? Wiesz, twoja pamięć... pozostawia wiele do życzenia.
Rose wstała z łóżka i oparła się o ścianę dormitorium.
Wiem, co słyszałam! – żachnęła się.
Gniew wziął górę i jej słowa wybrzmiały odrobinę zbyt głośno. Myra Martens, jedna ze współlokatorek, nerwowo przewróciła się na drugi bok i wymruczała coś przez sen. Ruda wskoczyła pod kołdrę, spychając tym samym przyjaciółkę, która z hukiem upadła na ziemię.
AŁA! Zgłupiałaś?! – wrzasnęła blondynka, rozmasowując obolałe udo.
Przepraszam, przestraszyłam się.
Rose zwiesiła głowę, ale jej przeprosiny nie na wiele się zdały. Obie, Myra Martens i China Chang, zostały brutalnie wyrwane ze szponów Morfeusza.
Co się dzieje? – spytała pierwsza, jednocześnie ziewając przeciągle.
Jej brązowe, krótkie loki tworzyły bezkształtny kołtun na środku głowy, pospinany wsuwkami i gumkami.
Już rano? – jęknęła China. Rysy, jak i nazwisko odziedziczyła po matce, twarz miała wąską, nos mały, a oczy skośne i ciemne.
Dziś już niczego nie omówimy. Dobranoc Rose.
Śpij dobrze, Allie – odparła swoim zwyczajowo szorstkim głosem.
Rose zdecydowanie była typem chłopczycy. Pomimo drobnej budowy i dość niskiego wzrostu, miała w sobie więcej siły ducha niż cały tabun bokserów, zresztą i na siłę fizyczną nigdy nie narzekała. Kiedy, jako dziecko, wdawała się w bójki ze swoimi kuzynami, zawsze kładła ich na łopatki w kilka minut. Trenowała quidditcha, codziennie biegała, miała sprężyste, wysportowane ciało. A jednak brakowało jej pewnego rodzaju ogłady, taktu i okrzesania, których zawsze chciała się nauczyć. Jednak jej choleryczna, energiczna natura przebijała się na pierwszy plan, czyniąc z niej „tylko”, a może i „aż” dobrą kumpelę każdego chłopaka. Czasem, a nawet całkiem często, zazdrościła swojej przyjaciółce, choć ta wciąż przekonywała ją, że wcale nie ma czego. Ale było i Weasley dobrze o tym wiedziała. Mnóstwo adoratorów, kobiece kształty, kocie oczy, ponętne usta, to wszystko miała Allie, tego właśnie brakowało Rose.
Zanim zamknęła oczy, przejrzała się w zwierciadle, które dostała od matki na trzynaste urodziny. Już kiedy była mała, miała nadzieję, że odziedziczy po niej wiele cech, ale niebieskoszare źrenice, wystający podbródek, rude włosy i szeroki nos zdecydowanie upodabniały ją do Rona. Odłożyła przedmiot na komódkę i postanowiła skupić się na czymś przyjemniejszym. Pomyślała o zbliżającym się treningu.

* * *

Słońce leniwie wynurzało się zza horyzontu. Świt był zimny i wietrzny. Biegła co sił, pot spływał po jej jasnym czole, nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, płuca paliły niczym ogień płonący pod żebrami. Przystanęła na chwilę i sapiąc ciężko, skręciła w stronę zakazanego lasu. Po co? Sama nie wiedziała, wyglądał dziś mroczniej niż zwykle, przyciągał ją ze zdwojoną siłą. W chacie Hagrida paliło się światło. Minęła ją bez żadnych podejrzeń, kątem oka dostrzegając trzy sylwetki, w tym jedną zdecydowanie wyższą od pozostałych. Musiała należeć do gospodarza.
Przykucnęła i najciszej jak mogła, zakradła się pod okno. Przez szybę ujrzała Longbottoma i McGonagall, którzy stali, gestykulując coś i tłumacząc, Hagrida, nalewającego niezidentyfikowanej cieczy do ogromnych pucharów i Puszka, który smacznie spał w kącie. Neville, pulchny, wiecznie przestraszony chłopaczek przemienił się w dość nieśmiałego, aczkolwiek całkiem przystojnego mężczyznę i obiekt westchnień wielu uczennic. Wymachiwał rękoma, wyraźnie przekonując do czegoś dyrektorkę, poprawiał swoją szatę i wskazywał na jakieś elementy stroju. Hagrid, potężny mężczyzna o bujnej, czarnej czuprynie, potakiwał swoim gościom, co chwila wybuchając potężnym, gardłowym rechotem.
Niespodziewanie drzwi otworzyły się z hukiem a Gryfonka upadła na ziemię i wczołgała się za krzaczek róży. Nie widziała nic, na szczęście doskonale słyszała skrawek rozmowy nauczycieli.
Nevillu, a więc jesteś pewny? Szczerze mówiąc, w ogóle nie wyglądasz mi na mugola – McGonagall jak zwykle przemawiała bardzo poważnym tonem.
Mężczyzna uśmiechnął się ciepło i dłonią pogładził się po podbródku.
Kto, jeśli nie ja? To nie czas na fałszywe komplementy, Minerwo. Wyglądam jak typowy, szary mugol. Niczym się nie wyróżniam.
I pojedziesz do szkoły św. Józefa w Chicago? A co z lekcjami? Jak wytłumaczę twoją nieobecność uczniom? Na Merlina, znów pomyślą, że dzieje się coś złego... – zakłopotana nauczycielka w ciągu sekundy postarzała się o jakieś dziesięć lat. Skóra jej zbladła, oczy zmętniały, bruzdy nagle się pogłębiły. Muskała materiał swej szaty, czekając na poparcie ze strony Hagrida.
Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Poradzę sobie, w końcu jestem Gryfonem – Longbottom poklepał dyrektorkę po plecach w pokrzepiającym geście.
Cholibka! Kto jak nie on, pani profesor – półolbrzym pomachał entuzjastycznie głową.
Profesorowie ruszyli do zamku, a gajowy westchnął ciężko. Słychać było tylko fragmenty prostestów McGonagall, a po chwili, jej głos ucichł zupełnie. Ruda odliczyła w myślach do dwudziestu, nim odważyła się wyjść. Wstała najciszej jak mogła i cały czas rozglądała się dookoła. Zrobiła kilka kroków, wpadła na coś wielkiego i miękkiego, odbiła się i wylądowała na mokrej trawie.
KURNA, znowu?! – jęknęła i wstała, rozmasowując szyję.
Na wysokości jej wzroku znajdował się pękaty brzuch, ukryty pod cienkim, wełnianym swetrem, którego guziki co dzień toczyły walkę z całym wszechświatem i chyba tylko dzięki specjalnej magii pozostawały przyczepione grubą nicią do opiętego na ogromnym cielsku materiału. Wyżej znajdowała się gęsta broda, która na wysokości policzków płynnie przechodziła w krzaczasty wąs nad maleńkimi ustami.
Ha-Ha-Hagrid? – zająknęła się Ruda, jej twarz spłonęła rumieńcem.
Cholibka, Rose Weasley, co ty tu robisz? – zagrzmiał głośno, choć jego twarz wciąż miała neutralny wyraz.
Dziewczyna wycofała się lekko w stronę Hogwartu. Nie miała żadnej wymówki.
Biegałam i...
Co robiłaś pod krzakiem? – dopytywał półolbrzym.
Ja... Podziwiałam? Tak, podziwiałam! Bo wiesz, mam taki swój kwiatek, w doniczce... w pokoju! Tak, w pokoju i on... on nie rośnie, a ten twój rośnie.. o, ten tutaj, rośnie jak na drożdżach. Masz jakiś sekret, czy co? Kurczę, dobry w tym jesteś, a mój kwiatek to usycha w tej doniczce? Tak, usycha! Nawet się zastanawiałam, czy to nie jest czasem jakiś fałszywy ten kwiatek i tentego, a ty, ty mógłbyś mi coś doradzić? – dziewczyna wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, czerwieniąc się coraz bardziej.
Hagrid spojrzał na nią zaintrygowany. Zapadła cisza, gajowy musiał przetrawić wszystkie słowa uczennicy. W końcu zabrał głos:
Ino na Pokątnej mogli ci sprzedać coś takiego, Rose. Teraz te rośliny nie są jak dawniej. Jak chcesz, mogę ci polecić nawóz taki specjalny, co to żem ostatnio z podróży przywiózł. Smocze łajno, trochę wywarów, działa cuda!
Hagrid wszedł do chaty i po chwili wyszedł z torbą czegoś śmierdzącego. Wręczył płócienny wór Rose, ta aż ugięła się pod ciężarem prezentu.
Dziękuję, Hagridzie... – rzekła przez nos, prawie nie oddychając.
Stosuj dwa razy dziennie! – odparł na odchodne i pomachał do niej swoją wielgachną ręką.
Dziewczyna kaszlała i chrząkała, odór wpychał jej się w nozdrza, gardło i żołądek. W głowie kręciło jej się tak bardzo, że kolejny raz upadła, wysypując na siebie połowę zawartości torby. Otrzepała się i popędziła do Hogwartu, modląc się, żeby nie spotkać nikogo po drodze.
Po półtorej godzinnym prysznicu, nadal pachnąc jak szalet, zebrała kilka książek i udała się na Transmutację. Wśliznęła się do klasy i usiadła obok Allison. Plan był taki, żeby przesiedzieć godzinę, niepostrzeżenie wymknąć się do pokoju i jeszcze raz spróbować zmyć z siebie to świństwo.
Rose? Co tutaj tak cuchnie?! – Allie zmarszczyła nosek i rozejrzała się po klasie. – To pewnie któryś z tych Ślizgonów!
Nie, Allie. To chyba ja. Hagrid... – urwała wpół słowa, bo w tym momencie do klasy wszedł profesor Finnigan, wysoki, chuderlawy mężczyzna o przyjaznej, bladej twarzy, wielkich oczach i odstających uszach.
Mimo dość trudnego charakteru, profesor cieszył się szacunkiem uczniów, dzięki uczestnictwu w legendarnej już Bitwie o Hogwart. Dlatego też, kiedy tuż po piskliwym „Dzień dobry”, zarządził „małe przemeblowanie”, nikt nie odważył się głośno wyrazić dezaprobaty.
Widzę, że są między wami pewne niesnaski – zaczął, wpatrując się w młode twarze, które przez dwa miesiące zostały zupełnie zamazane w jego pamięci. – Zawsze tak było, lecz nigdy nie przyniosło nam to niczego dobrego. Skoro w tym roku prowadzę lekcje w takiej właśnie grupie, postaram zmienić się trochę wasze wzajemne nastawienie. – Kiedy przespacerował się trochę po klasie, wskazał ręką na Chine Chang. – Ty – powiedział spokojnie – Ty usiądziesz z... Tobą – tym razem wskazał na Vincenta Goyla.
Vincent, pulchny chłopak z wypłowiałą czuprynką siedział z tyłu, w kącie i zwykle trzymał się sam. Czasem Malfoy odezwał się do niego, zabierał do Hogsmade, choć obaj wiedzieli, że przebywają ze sobą tylko ze względu na stosunki, które kiedyś łączyły ich ojców. Draco często opowiadał synowi o trójce przyjaciół ze Slitherinu, z której na tym świecie pozostał tylko on sam. Vincent Crabbe zginął jeszcze wtedy, kiedy byli nastolatkami, choć Dracon nigdy nie dzielił się okolicznościami jego śmierci. Gregory Goyle nie był zbyt inteligentnym człowiekiem i pewnego dnia źle użyty świstoklik przeniósł go na sam środek bardzo ruchliwej ulicy...
Profesor spędził całą lekcję na przesadzaniu uczniów, aż wreszcie prawie wszyscy mieli dogodne miejsca. Tylko czworo stało pod ścianą, oczekując na jakiś przydział: Scorpius Malfoy i James Potter ze Slytherinu oraz Rose Weasley i Allison Concorte z Gryffindoru.
Rose skrzyżowała palce i szeptem błagała, żeby tylko usiąść z Jamesem.
Panna Weasley i pan Potter. – nauczyciel wskazał ostatnią ławkę pod ścianą. – Zapraszam.
Gryfonka rozpromieniła się natychmiast i uśmiechnęła do kuzyna.
Albo nie – rzekł nagle nauczyciel, intensywnie nad czymś rozmyślając. – Przecież jesteście rodziną, pewnie integrujecie się w domu. Panno Weasley, proszę usiąść z panem Malfoyem.
Panie profesorze! – krzyknęła w akcie rozpaczy Rose. – My tak naprawdę w ogóle się nie widujemy, moja rodzina nawet się do niego nie przyznaje – tłumaczyła gorączkowo. – Nienawidzę go! – wykrztusiła z siebie, kiedy poprzednie starania niczego nie wskórały.
Mężczyzna uśmiechnął się z satysfakcją.
Więc dobrze zrobiłem, usiądź, proszę, z panem Malfoyem.
Ruda spuściła głowę i zabrała swoje książki. Scorpius tylko przewrócił oczami i zajął miejsce obok Rose. Po chwili mina mu zrzedła, spojrzał podejrzliwie na dziewczynę, a potem wybuchnął głośnym śmiechem.
Jakiś nowy perfum? – szepnął jej do ucha.
Kiedy się zbliżył, poczuła jego zapach: głównie jaśmin i miętę. W uszach zaszumiała jej krew, twarz ze wstydu zrobiła się purpurowa aż po cebulki włosów. Że też akurat dzisiaj musiała pachnieć smoczym łajnem! Postanowiła jednak nie dać się speszyć i z chłodnym opanowaniem otworzyła zeszyt.
Kiedy go wybierałam, myślałam tylko o tobie. Co, nie podoba się? – odparła po chwili.
Podoba się aż za bardzo. Nie potrafię skupić się na lekcji – mruknął jej do ucha i musnął delikatnie ciemnoniebieską apaszkę, która podkreślała bladość jej skóry.
Rose drgnęła zaskoczona i zrzuciła z biurka pióro. Chciała je podnieść, ale ramieniem strąciła kałamarz i cały atrament rozlał się po podłodze. Wstała z takim impetem, że natychmiast wylądowała na kolanach Scorpiusa, który patrzył na całą scenę z satysfakcją.
Widzę, że na mnie lecisz. I to dosłownie!
Jesteś obrzydliwy, Scopius! – syknęła Rose.
Chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej.
To dla mnie przyjemność, jakkolwiek masz na imię – stwierdził lekko. – Ale następnym razem skorzystaj z wody i mydła, uprzejmie proszę.
Dziewczyna wstała i pozbierała rzeczy. W międzyczasie zadzwonił dzwonek, więc wszyscy wyszli z klasy. Jej twarz nie mogła być bardziej czerwona – zażenowanie mieszało się na niej z wściekłością. Jak on w ogóle śmiał?! Jakkolwiek masz na imię?! Co za palant!

* * *

Neville Longbottom właśnie pakował swoje rzeczy, przy okazji wspominając młodzieńcze lata. Z utęsknieniem spojrzał na fotografię babki, która wymachiwała w jego stronę żółtym parasolem. Uśmiechnął się, gdy przypomniał sobie, jakim gapą był w dzieciństwie. Złożył listy, które były już tylko zżółkłymi skrawkami papieru z wyblakłym tuszem i wpakował je do dużej, skórzanej torby.
To tylko krótka podróż – uspokajał sam siebie.
Coś jednak podpowiadało mu, że się myli.
W drzwiach pojawiła się Allison Concorte, wyglądała na bardzo zmartwioną.
Wyjeżdża pan?
Tak, jadę do Chicago w sprawach służbowych. Zmykaj, mam dużo spraw na głowie – zbył ją szorstko.
Och. Szczęśliwej podróży – zaszczebiotała słodko i wybiegła z sali.
Dziwne dziecko, pomyślał Neville i wrzucił resztę rzeczy do torby.
* * *

Rose, mam ci coś ważnego do powiedzenia. Pospiesz się! – Allie z całej siły waliła pięściami w drzwi łazienki. Mało ich nie rozwaliła.
Rose wciąż szorowała się pod prysznicem, pragnąc zmyć z siebie ten okropny smród, razem z upokorzeniem, którego doznała na lekcji transmutacji. Miała tylko pięć minut do następnej lekcji, a zapach nawet nie zelżał, pomimo że wylała na siebie całą buteleczkę perfum. W końcu jednak musiała się poddać.
Na Merlina, co tu tak cuchnie?! – krzyknęła Allie, kiedy ruda weszła do pokoju.
Przyjaciółka posłała jej gniewne spojrzenie.
W sumie, nie jest tak źle... – zaczęła Allison, ale urwała, widząc, że Rose denerwuje się coraz bardziej.
Powiedz, że masz dla mnie jakieś dobre wiadomości.
Allison usiadła na łóżku i przytknęła materiał koszulki do nosa.
Chyba masz rację, tu się dzieje coś dziwnego. Musimy się rozejrzeć!

* * *

5 komentarzy:

  1. Zapowiada się ciekawie, dodaję do obserwowanych ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem bardzo ciekawa jak potoczą się losy Scorpiusa i Rose :) pierwsze spotkanie a ona wysmarowana smoczym łajnem tym mnie po prostu rozwaliłaś :D Była też nutka tajemnicy i zagadki, jestem pewna że wyniknie z tego jakaś fascynująca sytuacja ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Matko, biedna Rose. Jeśli już musiała nieść to łajno, czemu nie przeniosła go za pomocą czarów? Uniknęłaby tej okropnej sytuacji. :/
    Zastanawia mnie cała ta sprawa, z którą nauczyciele mają problem. Widać, że masz niezły pomysł na opowiadanie. :)
    Może znajdź osobę, która zerknie na tekst, zanim go opublikujesz? Mimo ciekawej fabuły, jest sporo błędów - głównie interpunkcyjnych.
    Ah, i może poszukaj szablonu na jakiejś szabloniarni, co? Będzie ładnie i schludnie, bo na tym nagłówku nie wiadomo na czym zatrzymać wzrok, a kolory się nie łączą. :/

    PS. Zapraszam na rozdział 3 :) http://wyjaca-do-ksiezyca.blogspot.com/2015/07/rozdzia-3.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za radę, ale szablonu nie zmienię, taki mi się podoba - są różne gusta.
      Rose nie teleportowała się do zamku, bo najzwyczajniej w świecie jest uczennica szóstej klasy ( tę zdolność, o ile pamięć mnie nie zawodzi, uczniowie zdobywali dopiero na szóstym roku).
      Co do błędów interpunkcyjnych- jestem świadoma, ze uciekają mi przecinki, ale cóż - nikt z nas nie jest idealny.
      Pozdrawiam i dziekuję za komentarz,

      Usuń
    2. Zapraszam na rozdział 4 :)
      " Kucnęłam i zaczęłam warczeć. Nie wiedziałam czemu – to była automatyczna reakcja na zachowanie tego kłębka czarnej sierści. Jednak ten kłębek skoczył na mnie, a moja twarz znalazła się w sierści. Czułam ciepło bijące od ciała zwierzęcia. Zrodziła się we mnie ogromna potrzeba, aby zapanować nad nim, więc zatopiłam swoje zęby w tym cieple. Były chyba ostrzejsze niż zwykle, ale byłam zbyt zajęta rozrywaniem swojej ofiary, by to zauważyć. Gorąca ciecz zalała mi usta, lecz ja nie zwracałam na to uwagi. Wkrótce straciłam kontakt z własną świadomością."
      http://wyjaca-do-ksiezyca.blogspot.com/2015/08/rozdzia-4.html

      Usuń