Zagadki tracą cały swój urok, kiedy zostają rozwiązane.
Życie nastolatki jest
trudne. Szczególnie, kiedy jej rodzice to znani w świecie
magii bohaterowie, którzy wciąż ratowali Hogwart przed
Voldemortem, a brat – prymus, dostał w spadku cudowne, brązowe
loki matki i jej piękne, orzechowe oczy. Przez takie małe życiowe
problemy, zdawałoby się krople w ogromnym oceanie, dorastająca
dziewczyna wciąż potrzebuje udowadniać wszystkim naokoło swoją
wartość, w którą sama nie wierzy.
Dlatego Rose Weasley,
uważając na każdy krok, zmierzała w stronę lochów o
godzinie trzeciej w nocy, prawie ciągnąc przyjaciółkę za
sobą. Chciała przeżyć przygodę, odkryć tajemnicę, zostać
zapamiętaną. Stać się kimś choć w połowie tak ważnym jak jej
rodzice. Skoro w szkole znajdowała się broń, to musiało też
istnieć jakieś zagrożenie, a ona ratowanie sytuacji miała
przecież w genach.
Posadzki lśniły
czystością, światło księżyca odbijało się w nich,
rozświetlając marmurowe korytarze. Portrety chrapały cicho w swych
ramach, nie zwracając uwagi na błąkającą się trójkę.
Tylko Prawie Bezgłowy Nick zdjął swój kapelusz i ukłonił
się nastolatkom, konspiracyjnie mrugając do nich swoim
półprzezroczystym okiem i poleciał gdzieś przed siebie.
Myślami już znajdowali
się w tajemniczym pomieszczeniu, kiedy pani Norris, szara kotka,
skoczyła na Albusa, wlokącego się spory kawałek za
dziewczynami.
– Ała! Złaź, ty
głupi kocie! – warknął Al i zrzucił z ramion zwierze, które
zamiauczało złowrogo i pobiegło do kanciapy Filcha.
– Albus, ty durniu! –
Rose spochmurniała i szturchnęła kuzyna łokciem.
– Nic nie zrobiłem –
żachnął się chłopak. – To ten wstrętny futrzak! Poza tym
mówiłem ci, że to zły pomysł, błąkać się w nocy po
Hogwarcie! Łamiemy regulamin!
Ruda zignorowała uwagę
młodszego Pottera i szybkim krokiem ruszyła w kierunku lochów.
W uszach dudniło jej od emocji, serce łomotało w piersi, pragnąc
wyrwać się na zewnątrz, a stopy uderzały o kamienną podłogę.
Położyła małą, bladą dłoń na zimnej, chromowanej gałce i
przekręciła ją w prawo, gdy gdzieś w pobliżu rozległ się krzyk
woźnego:
– IRYTKU?!
Filch podążał w ich
stronę z maleńkim lampionem, którego blask oświetlał mu
ledwo to, co znajdowało się na wyciągnięcie ręki.
– Gdzie jesteś,
Irytku?! Wiem, że to ty... ty mały, wstrętny, podstępny... –
starzec szemrał pod nosem.
Cała trójka
ukryła się pod peleryną niewidką. Co chwila słychać było spod
niej dźwięki takie jak: „uch”, „ałć” i „Albus złaź z
mojej stopy!”. Rose wpatrywała się w woźnego, który
bardzo dokładnie przyglądał się ścianom, obrazom i półkom,
aż wreszcie znalazł się metr od nich. Dziewczyna miała wrażenie,
że ją widzi, bo mężczyzna wyciągnął dłoń w ich kierunku. Był
niebezpiecznie blisko, prawie muskał materiał peleryny. Wszyscy
czworo wstrzymali oddech.
– Mam cię! –
wrzasnął Filch.
Nagle mężczyzna
zawrócił i bardzo szybkim, jak na swój wiek, krokiem
podążył w zupełnie inną stronę.
–Widzę cię, Irtyku!
Teraz już nie uciekniesz. – zatarł ręce i zniknął nastolatkom
z pola widzenia.
– Było blisko –
westchnęła ruda.
W mig dotarli do
korytarza, w którym wcześniej Albus i Rose zastali swoich
profesorów. Pojawił się problem, którego wcześniej
nie dostrzegali: nie wiedzieli gdzie jest wejście do komnaty z
tajemniczą bronią. Albus był pewien, iż pewnego dnia usłyszał
od ojca o kanciapie profesora Snape'a, która kiedyś znajdowała
się w lochach, a której teraz nigdzie nie było widać.
Podejrzewał, że ukryto ją za pomocą jakiegoś bardzo
skomplikowanego zaklęcia, wciąż miał jednak nadzieję, że jakoś
ją odnajdą. Jeśli już ryzykował wyrzucenie ze szkoły, nie
chciał robić tego na marne. Poza tym, jak zmieniłby się stosunek
wszystkich do tego biednego, nieporadnego Ala, który nigdy nie
był tak odważny i silny jak jego starszy brat; Ala – mózgowca,
bardziej podobnego do wuja Percy'ego, niż do własnego ojca, gdyby
znalazł coś takiego, gdyby obronił przed tym cały magiczny świat.
Już wyobraził sobie,
jak ściska dłoń ministra Shacklebolta na oczach całej szkoły, a
wszyscy uczniowie, łącznie z Jamesem, Scorpiusem i Evanem, biją mu
brawo i krzyczą na jego cześć. Albus Wspaniały! Albus Wielki!
Albus Waleczne Serce! Uśmiechał się do swoich marzeń, pragnąc
wierzyć, że los dał mu okazję, że fortuna wysłała mu pewnego
rodzaju zaproszenie, choć blade i niejasne, przekazane za pomocą
gry w „głuchy telefon”, rozmazane i rozmyte przez wiele ludzkich
szeptów, na tyle wyraźne, by zachęcić go do przygody.
Rękoma wodził po
zimnych, śliskich ścianach, przesuwał kamyki, przekręcał
pochodnie, lecz korytarz wciąż pozostawał tylko tunelem,
rozchodzącym się w kilku miejscach na znane mu już pomieszczenia.
Ani śladu magazynu Snape'a. Sekundy dłużyły mu się jak godziny,
myśli przekształcały się w pełne strachu opowieści o chłopcu,
który raz zwiedziony, złapany na gorącym uczynku, na zawsze
stał się cieniem własnych ambicji. Jednak chęć bycia zauważonym
wciąż – choć z trudem – przebijała się przez grubą warstwę
lęku. A może to ociężałe nogi nie dawały mu uciec? Zdecydowanie
czuł, że jego serce może za chwilę odlecieć gdzieś daleko, ale
w stopach ma beton, który znacznie utrudnia mu chodzenie. Stan
iluzorycznej lewitacji ducha, odklejonego od płatów ciała w
prozaiczny, dosłowny sposób – właśnie tak czuł się w
tej chwili.
Tymczasem Allison ani
myślała bać się przyłapania. Robiła wszystko, co mogła, aby
znaleźć gdzieś te "pieprzone" drzwi. Stukała, pukała, przesuwała
ruchome przedmioty. Z wątłym światełkiem, wydobywającym się z
końca jej różdżki, przyglądała się każdej, nawet
najmniejszej szczelinie. Na nic. Poziom frustracji wzrósł w
niej niespodziewanie, grożąc powodzią w całym organizmie. Jej
dłonie trzęsły się niczym gałęzie na wietrze, skronie
pulsowały. Czuła się zupełnie bezradna, jak wtedy, kiedy miała
pięć lat i jej starszy brat zamknął ją w piwnicy, a ona nie
potrafiła doskoczyć do włącznika światła. Ześliznęła się po
ścianie i kucnęła, zwijając się w kłębek. Z kieszeni
wyciągnęła małe lusterko, które zawsze nosiła przy sobie.
Spojrzała prosto w swoje duże, zielone oczy i powoli, bardzo
wyraźnie przemówiła do swego odbicia.
– Jesteś piękna.
Możesz wszystko. Zawsze.
Oddychała głęboko,
próbując zebrać jakoś myśli. Albus tkwił w bezruchu,
zupełnie nie rozumiejąc sceny, która toczyła się przed
jego oczyma. Rose spojrzała łagodnie na przyjaciółkę i
pogłaskała ją po głowie.
– Mały napad paniki.
Zapomnij o tym – rzekła do kuzyna i wyciągnęła rękę po
lustro. – Spokojnie, Allie. Musisz mi to oddać.
Blondynka kurczowo
zaciskała palce na dzierżonym przedmiocie, chcąc zatrzymać go
jeszcze przez chwilę. Czas tak szybko uciekał i zdawała sobie
sprawę, że powinna pozbyć się zwierciadełka właśnie teraz,
choć w jej umyśle teraz naciągało się jak guma do żucia,
dostosowywało do rozmiarów nieskończoności. Jeszcze nie.
Jeszcze tylko raz. Wodziła wzrokiem po swoich lśniących włosach,
regularnych rysach, wciąż uspokajając się w myślach. Już.
Oderwała wzrok od twarzy, przenosząc go na ogień, odbijający się
w srebrnej tafli, na ciemne ściany i ogromne drzwi, na których
ktoś wyrzeźbił wielkiego węża, gotowego do ataku.
– Rose? – zaczęła
dość niepewnie.
– Tak, Allison?
Chciałabyś mi coś oddać? – zapytała, siląc się na serdeczny
ton.
– Nie, Rose.. Ja je
widzę – odparła Concorte. Była co najmniej zmieszana. Ataki
paniki przeżywała od dziesiątego roku życia, ale jeszcze nigdy
nie zdarzały jej się omamy. Gwałtownie odwróciła głowę,
ale za nią znajdował się tylko szary kamień. Nie było tam
żadnych drzwi. Dla upewnienia się, jeszcze raz zerknęła w
lusterko. Jej zszokowanie osiągnęło apogeum, gdy okazało się, że
w miejscu, które niedawno badała rękoma, w dalszym ciągu
mogła zobaczyć srebrną klamkę i przegniłe drewno.
– Co widzisz? –
ponagliła ją przyjaciółka.
– Spójrz na
odbicie lochów.
Ruda zmarszczyła brwi,
ale posłuchała przyjaciółki. To, co ujrzała, zaparło jej
dech w piersiach. Nie mogła wydobyć z siebie słowa. Magia wydała
jej się rzeczą tak dziwaczną i odległą od jej życia, że przez
moment nie potrafiła zdefiniować swojego położenia w świecie
czarodziejów. Minęła dobra chwila, nim myśli z powrotem
ułożyły się na półeczkach w jej głowie, kolejna, nim
przypomniała sobie o obecności kuzyna, następna, nim zdołała
cokolwiek powiedzieć.
– Znaleźliśmy je! Al,
znaleźliśmy je! – pisnęła uradowana i pociągnęła chłopca za
ramię.
Ten zauważył złoty
napis, utworzony ze starannie wyżłobionych literek, skręcających
się na grzbiecie gada.
Witaj,
drogi podróżniku,
co
sprowadza Cię w te strony?
Pukaj,
jeśli jesteś gościem,
odejdź,
jeśliś nieproszony.
– Co to może znaczyć?
Jak je otworzyć? – zapytał bardziej siebie, niż towarzyszki.
– Może wystarczy po
prostu zapukać...
– Tak, Rose, to na
pewno takie łatwe – skwitował, pełnym irytacji tonem.
Allison ziewnęła
przeciągle i zerknęła na swój kieszonkowy zegarek.
– Już trzecia,
wieczorem znów pomyślimy nad tą zagadką, a teraz, proszę,
chodźmy do łóżka.
Pozostała dwójka
zgodziła się na to, zupełnie bez entuzjazmu. Droga powrotna minęła
im bez większych przygód. Znów spotkali Prawie
Bezgłowego Nicka, który i tym razem mrugnął do nich okiem,
dodając szeptem:
– Nie musicie
dziękować, dawno się tak nie ubawiłem.
* * *
Poranek był zbyt długi
i zbyt trudny po nieprzespanej nocy. Do trzeciej, on i James,
śledzili trójkę Gryfonów, która wyraźnie
szukała czegoś w lochach. Co prawda, mógł ująć
przynajmniej trzydzieści punktów Gryffindorowi za błąkanie
się po zamku w nocy, wolał jednak poczekać na coś, co skreśli
dom z rywalizacji w zupełności. Czuł w kościach, że niedługo
Kujon, Ruda i Allison zrobią coś bardzo głupiego i ryzykownego.
Nie miał nic do Allie, Ruda w ogóle go nie obchodziła, ale
gdyby pozbył się Albusa... Tak, pomyślał, to byłby ogromny
sukces. Więc czekał i obserwował, niczym drapieżnik polujący na
swoją ofiarę.
Przeczesał włosy
palcami, założył koszulę (trzy razy musiał zapinać guziki od
początku, aby każdy znalazł swoją dziurkę), zawiązał krawat,
naciągnął sweter i wyszedł z pokoju żwawym krokiem. Tuż po tym,
jak zajął swoje stałe miejsce przy stole, zorientował się, że
zapomniał o szacie. Wrócił po nią i wygrzebał ją spod
łóżka. Na śniadanie zostało mu niewiele czasu, więc
wepchnął do ust dwa tosty z konfiturą, tak, że przypominał teraz
chomika i wybiegł z Wielkiej Sali. W drodze do klasy wpadł na
jakiegoś pierwszoroczniaka, ale w ogóle się tym nie przejął.
Pędził przed siebie na złamanie karku, byleby nie spóźnić
się na tak ważną dla niego lekcję.
Zwyczajowo przywitał
się z Jamesem, który czekał na niego przed drzwiami i razem
wyrzucili jakąś parę Gryfonów z ostatniej ławki pod
ścianą. Dzwonek rozbrzmiał sekundę po tym, jak usiedli. Do klasy
wszedł nauczyciel: wysoki, szczupły mężczyzna z jasnymi włosami,
zaczesanymi do tyłu i ujarzmionymi za pomocą hektolitrów
żelu. Jego wyprostowana sylwetka i surowy wyraz twarzy wzbudzały w
uczniach wymuszony respekt, szacunek zrodzony ze strachu. Czarna
koszula, zapięta pod samą szyję i jedwabny krawat w tym samym
kolorze podkreślały jego arystokratyczną urodę. Zadarta głowa i
pewny krok przywodził na myśl kogoś znajomego. W klasie rozległy
się szepty. Do dziś nazwisko profesora pozostawało zagadką.
Wszyscy w napięciu oczekiwali, aż owy mężczyzna zabierze głos.
Otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Zaciekawiony rozejrzał się
po klasie, włożył ręce do kieszeni, oblizał górną wargę
i z pełną przewagą przemówił do uczniów:
– Witam. Nazywam się
Draco Malfoy, jednak oczekuję, iż będziecie zwracać się do mnie:
panie profesorze. W tym roku to ja przejmę rolę nauczyciela
Obrony Przed Czarną Magią i mam nadzieję, że nasza współpraca
okaże się owocna.
Zasiadł na krześle,
wyprostowany jak struna i zapisał coś w swoim notatniku ze skórzaną
obwolutą.
Rose ze zdziwienia
otworzyła szeroko usta. Myra, z którą siedziała, roześmiała
się na ten widok. Scorpius ze spokojem powtarzał w głowie
zaklęcia, których nauczył się przez pięć lat edukacji,
pozornie nie wykazując żadnego zainteresowania nowym profesorem. W
głębi duszy był jednak bardziej poddenerwowany niż inni. Draco
miał wobec syna ogromne oczekiwania i, choć na ogół starał
się być dobrym ojcem, wyraz zawodu w jego oczach, który
pojawiał się zawsze, kiedy Scorpius zawodził, był dla chłopca
najboleśniejszą karą.
– Dobrze... – niski
głos przerwał ciszę panującą w klasie od dłuższej chwili. –
Zacznijmy od prostych rzeczy. Co wiecie o Dementorach?
Rose pogrzebała w
pamięci, znalazła tam fragmenty licznych opowiadań ojca i wujków,
które teraz musiała poskładać jakoś w całość. Jej ręka
znalazła się w górze dokładnie w tym samym momencie, co
ręka Malfoya.
– Proszę. Możecie
mówić bez głoszenia się. Jesteśmy przecież dorośli.
Niech to będzie... dyskusja – przemówił łagodnie Draco.
– Dementorzy to .. –
Scorpius i Rose zabrali głos jednocześnie. Dziewczyna zgromiła
chłopaka wzrokiem, a ten tylko uśmiechnął się złośliwie.
– Możesz mówić...
Jakcitam. Dopowiem to, o czym z pewnością zapomnisz.
Czy ten pajac śmiał rzucić jej wyzwanie?
W głowie ułożyła sobie
myśli, starała się przypomnieć dokładnie wszystkie historie,
którymi niegdyś męczyła ją babka Molly. Kilka obrazków,
które widziała w książkach z rodzinnej biblioteczki, trochę
wykładów wszystkowiedzącej matki i już była pewna, że
wyczerpie temat do ostatniej kropli.
– A więc... –
wyprostowała się, żeby wyglądać na jeszcze bardziej pewną
siebie – Dementorzy to postacie, żywiące się pozytywnymi
wspomnieniami, jednak najgorszą bronią Dementora jest pocałunek,
który wysysa z człowieka duszę. Kiedyś byli strażnikami w
Azkabanie, ale okazali się zdrajcami.
Była z siebie dumna,
utarła nosa tej blond gadzinie, jednocześnie popisując się wiedzą
przed całą klasą. Spojrzała panu Malfoyowi prosto w oczy i
ujrzała w nich napięcie.
Mężczyzna targany
wspomnieniami, nie mógł uwierzyć, jak bardzo ton Rose
przypominał mu ton Hermiony, a ich postawy, pewność siebie,
poczucie wyższości... mimo różnic zewnętrznych, wewnątrz
stanowiły istoty niemal nie do odróżnienia.
– Myślę, że panna
Granger... to jest Weasley... tak, myślę, że panna Weasley trafiła
w dziesiątkę. Panie Malfoy, czy chciałby pan coś dodać? –
oblizał górną wargę i oparł się o ławkę. Każdy
człowiek stojący w ten sposób wyglądałby co najmniej
nonszalancko, Draco wciąż sprawiał wrażenie człowieka
dostojnego.
Scorpius siedział
wyprostowany jak struna, z rękami założonymi na piersiach. Choć
uśmiechał się pogardliwie, jego ciało było spięte. Wyglądał
jak zając, który bojąc się o własne życie, nawet w
spoczynku gotuje się do ucieczki. Poddenerwowany. Tym słowem
określiłaby go Rose, gdyby uważniej skupiła się na sylwetce
chłopaka, ale ona koncentrowała się na smaku zwycięstwa, który
rozpływał jej się na języku. Cisza panująca w klasie była dla
niej symfonią triumfu. Nie trwała ona jednak zbyt długo i okazała
się być jedynie pułapką, która miała dać dziewczynie
złudną przewagę.
– Oczywiście. –
skinął głową, w jego głosie dominował spokój. –
Chciałbym poruszyć kwestię obrony, o której nie wspomniano
wcześniej. Naturalnie, można było przegonić te straszne
stworzenia wyczarowując Patronusa, najlepiej cielesnego, lecz
zaklęcie to nie należało do najprostszych.
Satysfakcja bijąca z
szarych oczu Scorpiusa wyprowadziła Rose z równowagi.
Dziewczyna pokryła się czerwienią od stóp po koniuszki
włosów. Podparła brodę na dłoniach i z zaciekłością
wpatrywała się w świat za oknem, jakby nagle wydarzyło się tam
coś bardzo ważnego. Przegrała. No i co? Kto by się tam przejmował
jakimś głupim, aroganckim dupkiem! I jeszcze ta forma bezosobowa:
„nie wspomniano”, tak jakby nie miała imienia. „Jakcitam”?!
Głupi, arogancki dupek!
Do końca lekcji na
zmianę odczuwała wstyd i złość. Pan Malfoy przyznał po dziesięć
punktów dla Slytherinu i Gryffindoru, ale ona nawet tego nie
usłyszała. Kiedy zabrzmiał dzwonek, machinalnie zebrała swoje
rzeczy i podążyła za resztą uczniów.
– Jeden do zera –
usłyszała za sobą szept. Chłopak stał tak blisko, że mogła
poczuć miętową woń jego skóry.
– To była tylko bitwa.
Wojna wciąż trwa – warknęła i podążyła do pokoju tak szybko, jak tylko było to możliwe.
* * *
Trochę ode mnie
Usłyszałam kiedyś, iż w życiu każdego czytelnika następuje taki czas, że myśli nad napisaniem własnej historii. Nie wiem, czy jest to prawda, u mnie ten czas nastąpił bardzo dawno temu i jakoś tak trzyma mnie w swoich szponach, oto więc kolejny rozdział, w którym dzielę się z wami moją wersją wyświechtanej jak stare prześcieradło historii o Nowym Pokoleniu. Dziękuję wszystkim, którzy skomentowali poprzednie rozdziały, jestem wdzięczna zarówno za motywację, jak i za konstruktywną krytykę. Mam nadzieję, że ten rozdział przypadnie wam do gustu, choć jeszcze nic takiego się w nim nie dzieje. Ale spokojnie, sprawa z bronią wyjaśni się już w kolejnej notce.
Każdy pozostawiony po wad ślad napawa mnie radością.
To chyba tyle na dziś, pozdrawiam i życzę miłego dnia, nocy, życia...
Matko, ten młody Albus jest dokładnie taki jak Hermiona z początków Hogwartu. Oczywiście w kwestii przestrzegania regulaminu. :D
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim, wybacz że dopiero teraz komentuję rozdział, ale jestem ostatnio tak zakręcona, że zapomniałam o tym, że miałam to robić. :D
^Jest kilka literówek (chyba dwie, ale pewna być nie mogę, bo jest prawie pierwsza, a ja ostatnimi czasy żyję bez snu).
Jak to się mówi, głupi zawsze ma szczęście. Allison właśnie dzięki głupiemu gapieniu w lusterko odkryła tę tajemnicę. Pewnie gdyby nie to, męczyliby się i męczyli i pewnie nie znaleźliby.
Pozostaje mi tylko czekać na dalszą część, aby otrzymać odpowiedzi na swieżo nagromadzone pytania. ;O
http://wyjaca-do-ksiezyca.blogspot.com/2015/08/rozdzia-5.html <---zapraszam :D
Rospius jest zdecydowanie moją ulubioną fanficową parą u Ciebie zaczynają od wojny czyli w najlepszy możliwy sposób :P Jest też oczywiście zagadka i przygoda którą rozpoczynają jestem bardzo ciekawa jak potoczy się sprawa tego "wierszyka" i nie mam pojęcia czego się spodziewać xD tak czy inaczej czekam z niecierpliwością na rozwiązanie :) Azrael
OdpowiedzUsuńA i zapomniałam dodać, że kocham Draco jako nauczyciela, zawsze wyobrażam go sobie jako seksownego pana koło czterdziestki do którego wzdychają wszystkie kobiety :D jeszcze raz Azrael :)
UsuńP.S mam nadzieję że będzie dużo wątków związanych z jego osobą :)