Udając kogoś kim nie jesteś, oddajesz cząstkę swej duszy w zamian za okowy.
Na początku chciałam napisać coś od siebie (i jest to tak istotne, że tym razem "na początku", a nie tak jak zwykle). Dziękuję Krysi i Azrael za komentarz! Jestem wam bardzo wdzięczna, że mówicie mi o swojej obecności. To tyle, zapraszam na rozdział.
Tej nocy niebo było
zachmurzone, a blask księżyca nie mógł przedrzeć się
przez szarość obłoków, więc małe pomieszczenie ulokowane
w północnej części fasady szkoły Jerzego Waszyngtona
tonęło w egipskich ciemnościach. Evan po raz setny poprawił
poduszkę, którą kilka godzin wcześniej zabrał z kanapy na
trzecim piętrze. Nie mógł spać. Nie po tym, co wydarzyło
się tego dnia. Chciał wykrzyczeć Allie jak bardzo się w niej
zakochał, pragnął, żeby wiedziała, że zawsze może na niego
liczyć, a kiedy stanie się coś złego, on będzie ją wspierał.
Cóż, te wzniosłe wyznania musiały zaczekać, gdyż na razie
przykleiła mu metkę: „przyjaciel”. I on wytrwa. Cierpliwie da
jej oswoić się z tą sytuacją, a jeśli tylko dziewczyna pozwoli
mu zbliżyć się trochę bardziej, zrobi to bez wahania. Poczeka na
nią wystarczająco długo.
– To ostatnie
pomieszczenie, w którym mogliby się ukryć – jakiś kobiecy
głos dobiegł go zza drzwi, a zaraz po nim brzęk klucza wkładanego
do zamka.
Gdyby w składziku
powieszono zegar, to właśnie w tym momencie ustałoby jego
monotonne tykanie uświadamiając Evanowi, że dla niego czas stanął
w miejscu. Niestety nikt nie pokusił się o umieszczenie w tym
pokoju żadnego czasomierza, toteż Evan, zawieszony pomiędzy
przyszłością a przeszłością, osadzony w dziwnie przeciągającej
się teraźniejszości, po prostu stał bezczynnie próbując
przeciąć wzrokiem mrok. Po chwili do pomieszczenia wpadła fala
ostrego światła, która obudziła pozostałą piątkę. W
blasku mogli dostrzec zarysy dwóch postaci: jednej chudej i
długiej, w sukni do kostek i drugiej, nieco niższej i trochę
szerszej. Rose przełknęła głośno ślinę. Nie mogła wyzbyć się
wrażenia, iż Śmierć i jej pomagier, którzy stali w progu,
przyszli właśnie po nią. Postanowiła wykazać się odwagą po raz
ostatni. Wstała i wyprostowała się, aby w tych ostatnich momentach
wyglądać godnie.
– Jestem gotowa na to,
co mnie spotka – rzekła dumnie i głośno.
– I bardzo dobrze –
rzekła Śmierć, niskim i zachrypniętym głosem, który
przypominał stukot zatrzaskującego się wieka trumny. Dokładnie
tak, jak wyobrażała go sobie Rose.
– Co mnie teraz czeka?
– starała się powstrzymać drżenie głosu, aby nie wyjść
na tchórza.
– No jak to co?! –
obruszyła się Śmierć. – Szlaban!
Wyrok zapadł i Rose
musiała się z nim pogodzić. Zwiesiła głowę i westchnęła
ciężko. A kiedy w końcu doszły do niej słowa Śmierci,
dziewczyna zbliżyła się do niej i dopiero teraz zauważyła, że
Śmierć to nie Śmierć, a zwykła kobieta w długiej koszuli
nocnej. Miała ochotę roześmiać się na głos, ale coś w twarzy
staruszki przed nią spowodowało, iż pożałowała, że jej
pierwsze, złudne wrażenie nie okazało się prawdą.
– Szlaban?
– Ano, szlaban.
Dyrektorze, co grozi za złamanie naszego regulaminu w tak rażący
sposób?!
Mężczyzna, którego
staruszka nazwała „dyrektorem” potarł powieki opuszkami palców.
Miał podkrążone oczy, ziemistą cerę i włosy w nieładzie. Jego
twarz, choć wciąż bez zmarszczek, wyglądała na nienaturalnie
starą, ale na jego głowie nie było śladu siwizny.
– Porozmawiajmy o tym
jutro, to były naprawdę długie dwa dni – jęknął, a jego ton
zdradzał zmęczenie.
– Panie dyrektorze! –
upomniała go kobieta.
Dyrektor rzucił jej
karcące spojrzenie i nagle, jedynie dzięki sile woli, wyprostował
wyczerpane ciało.
– Czy muszę pani
przypominać, że jestem pani przełożonym? – pytanie, które
miało być stanowczym ucięciem wszelkich dyskusji zabrzmiało
zupełnie tak, jakby mężczyzna nie był pewien swoich racji, ale
nawet to wystarczyło. Kobieta mlasnęła niezadowolona, jednak nie
protestowała.
– Wracajcie do swoich
pokoi – rzuciła krótko i odwróciła się na pięcie,
a po chwili zniknęła z pola widzenia nastolatków.
– Panie dyrektorze –
nieśmiało odezwała się Rose.
Mężczyzna skrzywił
się, jakby dziewczyna była natrętną muchą, która o
szóstej nad ranem nie daje mu spokoju, ale kiwnął głową,
by jej wysłuchać.
– Nie pamiętam, gdzie
jest mój pokój.
– Przecież wiesz,
gdzie jest grafik – odparł z irytacją.
Dziewczyna spuściła
głowę i splotła palce. Instynkt samozachowawczy kazał jej
zamilknąć, ale niespodziewanie dyrektor uśmiechnął się blado.
– Na drzwiach
świetlicy. Och, Morrison, ty się gubisz nawet we własnej szkole. –
oplótł się szczelniej marynarką i wrócił do swojego
pokoju, wierząc, iż tym razem nastolatkowie wylądują we własnych
pokojach.
* * *
– Wasze zachowanie było
skrajnie nieodpowiedzialne.
Dyrektor nie wyglądał
już tak, jak w nocy. Podczas kilku godzin snu odmłodniał o jakieś
piętnaście lat. Jego włosy były teraz starannie ułożone i
zaczesane do tyłu, kilkudniowy zarost wciąż zraszał twarz, ale
cienie pod oczami zupełnie znikły a policzki zaróżowiły
się odrobinę. W granatowym, dopasowanym garniturze, ze lśniącą
plakietką wpiętą w kieszonkę na prawej piersi wyglądał jak
rasowy biznesmen, a i jego głos brzmiał bardziej władczo, choć
nie stracił swej przyjaznej nuty.
– Zaprosiłem cię do
mojego gabinetu na osobistą rozmowę, gdyż, jak pewnie wiesz, twoja
sytuacja znacznie różni się od sytuacji twoich przyjaciół
– ciągnął. – Gdybym powiadomił o tym kuratorium, z pewnością
straciłabyś swoje stypendium. Jesteś bardzo utalentowana i
pracowita i wierzę, że kiedyś staniesz się znanym pisarzem –
teraz jego ton złagodniał zupełnie i Rose poczuła pewną osobistą
więź, która łączyła dyrektora z ową „Amandą”, za
którą ją brał. – Nie chciałbym odbierać ci tej szansy i
mam nadzieję, że to był jednorazowy wybryk i nigdy więcej nic
takiego się nie powtórzy.
Skonsternowanie Rose
osiągnęło w tym momencie apogeum. Po pierwsze i najważniejsze,
nie miała zielonego pojęcia kim jest Amanda Morrison, do której
zwracali się wszyscy ci ludzie, ale jedno było pewne: Amanda
Morrison i Rose Weasley były dwiema zupełnie różnymi
osobami, a dziewczyna, która siedziała na okropnie
niewygodnym krześle w gabinecie pana Arnolda była tą drugą. I w
dodatku kazano jej odpowiadać za czyny tej pierwszej – cóż
za niesprawiedliwość! Byłoby też jakieś: „po drugie”, ale w
tym momencie dyrektor wyczerpał swe ogromne pokłady cierpliwości i
przemówił nieco mniej przyjaznym tonem:
– Czy ty mnie w ogóle
słuchasz?! – obszedł biurko i oparł się o nie, zakładając
ręce na piersi.
– Tak. To znaczy nie.
To znaczy... czy ja mogę to wszystko jeszcze przemyśleć? Pięć
minutek sam na sam ze sobą i wszystko będę już wiedziała –
zdobyła się na najsłodszy głosik, jaki potrafiła z siebie
wydobyć i natychmiast po wypowiedzeniu tych kilku zdań wstała z
twardego krzesła.
Amadeus rozdziawiłby
usta ze zdziwienia, gdyby tylko takie zachowanie przystało
dyrektorowi. Jednak ze względu na swą pozycję, ograniczył się do
cichego mruknięcia i jednej uniesionej brwi.
– Nie rozumiem, panno
Morrison. Kpisz sobie ze mnie? – zapytał, tym razem ze stoickim
spokojem.
Kalejdoskop emocji,
pomyślała Rose i uśmiechnęła się pod nosem. Postanowiła
spróbować szczerości. W końcu mężczyzna wydał jej się
na tyle miły, że uznała, iż powiedzenie prawdy to najlepsze
wyjście.
– Pogubiłam się. Nie
wiem kim jestem i potrzebuję chwili, żeby się tego dowiedzieć –
przyznała i odetchnęła głęboko, jakby właśnie zrzuciła bardzo
ciężki kamień ze swoich piersi.
Pan Arnold podszedł
bliżej dziewczyny i położył dłoń na jej ramieniu.
– Rozumiem. Czujesz się
wyobcowana, bo jesteś jedyną stypendystką i chcesz jakoś wkraść
się w łaski bogatego towarzystwa. Nie rób tego, nie warto.
Rose była tak
zszokowana, że nie potrafiła wydobyć z siebie słowa, za to
dyrektor mówił i mówił, a jego wykład nie miał
końca. W końcu dziewczyna postanowiła do niczego się nie
przyznawać i w tym momencie była szczęśliwa, że dorośli ludzie
posiadają pewną cechę, która wcześniej była dla niej
utrapieniem. Większość ludzi po trzydziestce przejawia bowiem
skłonność do nadinterpretacji, która teraz okazała się
zbawienna. Rose miała ochotę przeprosić swoją matkę, którą
tyle razy przeklinała za błędne konkluzje i daleko idące wnioski
o jej głębokiej depresji biorące się z tego, że nie chciała
jeść trzeciej dokładki budyniu dyniowego.
– Niech będzie! –
przerwała nerwowo, kiedy dyrektor wkroczył na niebezpieczne tematy
i przestrzegał, że: „kwiatki nie dają się zapylać pszczółkom
ani dla pieniędzy, ani dla popularności”.
– Słucham? – spytał,
zupełnie nie wiedząc do czego nawiązuje dziewczyna.
– Ta kara. Niech
będzie.
Dyrektor obdarzył ją
promiennym uśmiechem. Usiadł za biurkiem, na którym
piętrzyły się stosy papierów, wyjął jeden z nich i coś
na nim nabazgrał.
– Zniknęliście na
całe dwa dni! Szukaliśmy was bez przerwy i przetrząsnęliśmy
niemal każdy zakątek tej szkoły. Mieliśmy wzywać policję, a
wtedy nasza placówka straciłaby swoje dobre imię. Zatem
muszę cię ukarać, chociaż bardzo tego nie chcę. Postanowiłem
jednak pójść ci na rękę. Wiem, że lubisz Matta, wiem też,
że ma on pewne braki w literaturze i dlatego ty udzielisz mu
korepetycji. Trzy razy w tygodniu po godzinie, przez miesiąc.
Osobiście będę nadzorował jego postępy.
Rose przemyślała
wszystko i na dobrą sprawę, udawanie tej całej Amandy wydawało
jej się najlepszą alternatywą. Mogła też opowiedzieć
dyrektorowi, co naprawdę się stało i ujawnić istnienie magii
wszystkim mugolom, ale to mogłoby się nie spodobać niektórym
personom (ewentualnie wszystkim magicznym personom), co z kolei
prowadziłoby do kary gorszej niż udzielanie dodatkowych lekcji
jakiemuś przygłupowi.
– Dziękuję. Dobry z
pana człowiek. I nauczyciel też.
* * *
– Słuchajcie! Muszę
wam coś powiedzieć – obwieściła poważnym tonem, kiedy tylko
wyszła z gabinetu. – Skoro wciąż tu siedzimy i do tej pory nie
znaleźliśmy żadnego wyjścia z tej przykrej sytuacji, a oni biorą
nas za kogoś, kim nie jesteśmy, musimy udawać. Wypieranie się nie
ma żadnego sensu, bo co chcecie im powiedzieć?
Albus zmarszczył brwi,
ale powstrzymał się od komentarza i kiwnął głową. James także
zgodził się z kuzynką, podobnie jak Scorpius i Evans.
– Dlaczego oni
zachowują się, jakby nas znali? – zapytała Allie, która
miała naprawdę złe przeczucia.
Rose wzruszyła
ramionami.
– Odpowiedź zawsze
jest ta sama, to jakaś magia.
– W końcu szukaliście
jakiejś przygody. No to macie przygodę – wtrącił Scorpius, jak
zwykle zasłaniając się tarczą sarkazmu.
– No tak, a ty i James
zostaliście zmuszeni, tak? Zresztą, to nie ja dotykałam tego
lustra! – oburzyła się Rose.
Scor wyglądał na
zaskoczonego tym atakiem, ale nie stracił rezonu. Podszedł do
dziewczyny, stanął naprzeciw niej i pochylił się tak, że ich
twarze dzieliły centymetry. Rose już prawie zapomniała, że
pachniał miętą i jaśminem.
– Zrobiłem to, żeby
udowodnić ci, że jestem lepszy – powiedział naprawdę cicho, ale
dobitnie, a Rose zadrżała ledwo zauważalnie.
Przez chwilę wstrzymała
oddech, tylko po to, żeby zebrać swoje myśli, zapomnieć o
słodkawej woni chłopaka oraz skupić się na „tu i teraz”.
– Może jesteś lepszy
– przyznała, a na twarz chłopaka wpełzł tryumfalny uśmieszek.
Ślizgon nonszalancko
oparł się o ścianę i już nawet nie patrzył w stronę Rose.
– Może jesteś
inteligentny – ciągnęła dziewczyna – ale gdybyś był choć w
połowie tak inteligentny za jakiego się masz, już dawno byś nas
stąd wyciągnął. Ba! Nie pozwoliłbyś się nam wpakować w to
bagno!
– Nie jestem twoją
niańką, Weasley – prychnął. – Jesteś zupełnie jak twój
ojciec, potrzebujesz kogoś, kto się tobą zajmie. On łaził za
Potterem, ty za Concorte...
– Dość! –
przerwała Rose. – Co ty wiesz o moim ojcu?!
Dziewczyna była
czerwona ze złości, jej włosy nagle zlały się z kolorem skóry,
oddech był płytki i urywany, a dłonie trzęsły się jak u starej
kobiety. Czuła jak w gardle rośnie jej gula wielkości pięści, a
żołądek zaciska się. Miała ochotę rzucić czymś w Malfoya.
Gdyby tylko miała różdżkę...
– Wiem, że jest
biedny. Widać, Weasleyowie mają biedę we krwi – rzekł z
wyższością.
Z gardła Rose wydobył
się urywany, histeryczny chichot.
– Malfoy, co ty
pleciesz?! Mój ojciec pracuje w ministerstwie. Mamy pieniądze!
– Scor, zamknij się! –
warknął James.
Rose przenosiła wzrok
to na jednego, to na drugiego Ślizgona. Była zupełnie
zdezorientowana, czuła się tak, jakby wszyscy wiedzieli coś, czego
ona nie wie, a co bezpośrednio jej dotyczy.
– Powinna wiedzieć –
odparł Scor, jego głos był wyprany z emocji, ale zaciśnięta
szczęka podpowiadała Jamesowi, że jego kuzynka ugodziła w
potwornie wielkie ego blondyna.
– Śmiało, Malfoy!
Jesteś tak samo wredny jak ten karaluch – Draco! Cokolwiek
powiesz, Rose i tak w to nie uwierzy. Prawda, Rose? – teraz do
rozmowy włączył się Albus.
Mina starszego Pottera
wyrażała dezaprobatę, ale nic nie mógł zrobić. Scor zdaje
się, także żałował, że rozpoczął temat, ale nie mógł
tak po prostu urwać tej rozmowy. Z drugiej strony... mógł.
Wiedział, jak jeszcze bardziej rozzłościć te małą, pyskatą
wiewiórę. Włożył ręce do kieszeni, boleśnie
przypominając sobie, że nie ma tam różdżki, za którą
tak bardzo tęsknił. Odwrócił się na pięcie i zrobił
kilka kroków.
– Właśnie sobie
przypomniałem, przecież nie przyszliśmy tu na pogawędkę. Nie
każmy dyrektorowi czekać – powiedział ciepło i wszedł do
gabinetu.
– Malfoy, ty podła,
arogancka żmijo! – warknęła Gryfonka, ale w odpowiedzi usłyszała
trzask zamykanych drzwi.
* * *
– Jak to się
zgodziłaś?!
Chłopak wciąż chodził
od ściany do ściany, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc.
Czasem zamachiwał się ręką, jakby już chciał uderzyć w jakiś
obraz, ale tuż przed, powstrzymywał się i kontynuował marsz.
Dziewczyna miała wrażenie, że Ślizgon lada moment wybuchnie.
– Zapomniałam, dobra?!
– odkrzyknęła mu, chociaż wcale nie miała ochoty już krzyczeć.
Ten dzień był dla niej
zbyt nerwowy, nie przywykła do takiego życia. Miała już dosyć,
marzyła o prysznicu i wypoczynku, ale wymarzony zmierzch nie chciał
nadejść i czuła, że jeszcze wiele się wydarzy, nim dane jej
będzie ukryć się pod kołdrą.
Siedziała na podłodze
z głową wygodnie ułożoną w dłoniach, łokcie opierając na
kolanach. Na tyle pozwalało jej spięte ciało.
– Idiotka! – syknął,
a ona poczuła jak kolejna szpilka zostaje wbita w jej serce.
– Dobra – wykrzyczała
płaczliwie i zamilkła. Nie chciała płakać, nie mogła płakać.
Odetchnęła głęboko, poczekała, aż głos jej się uspokoi.
Uszczypnęła skórę na nadgarstku, żeby jakoś odwrócić
swe myśli od całego zamieszania i spojrzała chłopakowi w oczy.
– Nie jestem idealna.
Zapomniałam, że to ty jesteś Mattem, ale chyba nic się nie
stanie, jeśli raz na jakiś czas przeczytasz jakąś książkę.
– Czytam mnóstwo
książek, ale nie chce spędzać w twoim towarzystwie trzech godzin
tygodniowo! – zacisnął dłoń na skrawku bluzy i odwrócił
się z zamiarem zostawienia Rose samej.
Poczuła dziwne ukłucie
w żołądku. Sprawa była jasna, przecież miała do czynienia z
Malfoyem, który do miłych na pewno nie należał, ale
wypowiedziane wprost słowa dotknęły bardziej, niż się
spodziewała.
– W takim razie, dobrze
ci tak! Może poproszę dyrektora o dodatkowe lekcje... – odrzekła
pewniej i wstała z podłogi.
– W tym czasie mógłbym
jakoś nas stąd wydostać. Mój czas jest cenny!
Jego głos miał w sobie
tyle jadu, że mógłby zabić nosorożca, ale Rose postanowiła
nic sobie z tego nie robić. Nagle odskoczyła w bok, jakby przed
czymś uciekała.
– Odsuń się trochę
Malfoy, bo twoje ego mnie przygniecie!
To był jeden z tych
nielicznych momentów, kiedy Scorpius Malfoy zapominał o
istnieniu języka, więc tylko stał i wymachiwał rękoma.
– Jesteś walnięta,
Weasley! – odparł w końcu.
Gryfonka spojrzała mu
prosto w oczy.
– A ty, Malfoy, jesteś
dupkiem! – pierwszy raz poczuła, że nie próbuje go
obrazić, tylko wygłasza szczerą opinię na jego temat. I było jej
z tym dobrze.