piątek, 23 października 2015

Szósty

Udając kogoś kim nie jesteś, oddajesz cząstkę swej duszy w zamian za okowy. 


Na początku chciałam napisać coś od siebie (i jest to tak istotne, że tym razem "na początku", a nie tak jak zwykle). Dziękuję Krysi i Azrael za komentarz! Jestem wam bardzo wdzięczna, że mówicie mi o swojej obecności. To tyle, zapraszam na rozdział. 


Tej nocy niebo było zachmurzone, a blask księżyca nie mógł przedrzeć się przez szarość obłoków, więc małe pomieszczenie ulokowane w północnej części fasady szkoły Jerzego Waszyngtona tonęło w egipskich ciemnościach. Evan po raz setny poprawił poduszkę, którą kilka godzin wcześniej zabrał z kanapy na trzecim piętrze. Nie mógł spać. Nie po tym, co wydarzyło się tego dnia. Chciał wykrzyczeć Allie jak bardzo się w niej zakochał, pragnął, żeby wiedziała, że zawsze może na niego liczyć, a kiedy stanie się coś złego, on będzie ją wspierał. Cóż, te wzniosłe wyznania musiały zaczekać, gdyż na razie przykleiła mu metkę: „przyjaciel”. I on wytrwa. Cierpliwie da jej oswoić się z tą sytuacją, a jeśli tylko dziewczyna pozwoli mu zbliżyć się trochę bardziej, zrobi to bez wahania. Poczeka na nią wystarczająco długo.
To ostatnie pomieszczenie, w którym mogliby się ukryć – jakiś kobiecy głos dobiegł go zza drzwi, a zaraz po nim brzęk klucza wkładanego do zamka.
Gdyby w składziku powieszono zegar, to właśnie w tym momencie ustałoby jego monotonne tykanie uświadamiając Evanowi, że dla niego czas stanął w miejscu. Niestety nikt nie pokusił się o umieszczenie w tym pokoju żadnego czasomierza, toteż Evan, zawieszony pomiędzy przyszłością a przeszłością, osadzony w dziwnie przeciągającej się teraźniejszości, po prostu stał bezczynnie próbując przeciąć wzrokiem mrok. Po chwili do pomieszczenia wpadła fala ostrego światła, która obudziła pozostałą piątkę. W blasku mogli dostrzec zarysy dwóch postaci: jednej chudej i długiej, w sukni do kostek i drugiej, nieco niższej i trochę szerszej. Rose przełknęła głośno ślinę. Nie mogła wyzbyć się wrażenia, iż Śmierć i jej pomagier, którzy stali w progu, przyszli właśnie po nią. Postanowiła wykazać się odwagą po raz ostatni. Wstała i wyprostowała się, aby w tych ostatnich momentach wyglądać godnie.
Jestem gotowa na to, co mnie spotka – rzekła dumnie i głośno.
I bardzo dobrze – rzekła Śmierć, niskim i zachrypniętym głosem, który przypominał stukot zatrzaskującego się wieka trumny. Dokładnie tak, jak wyobrażała go sobie Rose.
Co mnie teraz czeka? – starała się powstrzymać drżenie głosu, aby nie wyjść na tchórza.
No jak to co?! – obruszyła się Śmierć. – Szlaban!
Wyrok zapadł i Rose musiała się z nim pogodzić. Zwiesiła głowę i westchnęła ciężko. A kiedy w końcu doszły do niej słowa Śmierci, dziewczyna zbliżyła się do niej i dopiero teraz zauważyła, że Śmierć to nie Śmierć, a zwykła kobieta w długiej koszuli nocnej. Miała ochotę roześmiać się na głos, ale coś w twarzy staruszki przed nią spowodowało, iż pożałowała, że jej pierwsze, złudne wrażenie nie okazało się prawdą.
Szlaban?
Ano, szlaban. Dyrektorze, co grozi za złamanie naszego regulaminu w tak rażący sposób?!
Mężczyzna, którego staruszka nazwała „dyrektorem” potarł powieki opuszkami palców. Miał podkrążone oczy, ziemistą cerę i włosy w nieładzie. Jego twarz, choć wciąż bez zmarszczek, wyglądała na nienaturalnie starą, ale na jego głowie nie było śladu siwizny.
Porozmawiajmy o tym jutro, to były naprawdę długie dwa dni – jęknął, a jego ton zdradzał zmęczenie.
Panie dyrektorze! – upomniała go kobieta.
Dyrektor rzucił jej karcące spojrzenie i nagle, jedynie dzięki sile woli, wyprostował wyczerpane ciało.
Czy muszę pani przypominać, że jestem pani przełożonym? – pytanie, które miało być stanowczym ucięciem wszelkich dyskusji zabrzmiało zupełnie tak, jakby mężczyzna nie był pewien swoich racji, ale nawet to wystarczyło. Kobieta mlasnęła niezadowolona, jednak nie protestowała.
Wracajcie do swoich pokoi – rzuciła krótko i odwróciła się na pięcie, a po chwili zniknęła z pola widzenia nastolatków.
Panie dyrektorze – nieśmiało odezwała się Rose.
Mężczyzna skrzywił się, jakby dziewczyna była natrętną muchą, która o szóstej nad ranem nie daje mu spokoju, ale kiwnął głową, by jej wysłuchać.
Nie pamiętam, gdzie jest mój pokój.
Przecież wiesz, gdzie jest grafik – odparł z irytacją.
Dziewczyna spuściła głowę i splotła palce. Instynkt samozachowawczy kazał jej zamilknąć, ale niespodziewanie dyrektor uśmiechnął się blado.
Na drzwiach świetlicy. Och, Morrison, ty się gubisz nawet we własnej szkole. – oplótł się szczelniej marynarką i wrócił do swojego pokoju, wierząc, iż tym razem nastolatkowie wylądują we własnych pokojach.

* * *

Wasze zachowanie było skrajnie nieodpowiedzialne.
Dyrektor nie wyglądał już tak, jak w nocy. Podczas kilku godzin snu odmłodniał o jakieś piętnaście lat. Jego włosy były teraz starannie ułożone i zaczesane do tyłu, kilkudniowy zarost wciąż zraszał twarz, ale cienie pod oczami zupełnie znikły a policzki zaróżowiły się odrobinę. W granatowym, dopasowanym garniturze, ze lśniącą plakietką wpiętą w kieszonkę na prawej piersi wyglądał jak rasowy biznesmen, a i jego głos brzmiał bardziej władczo, choć nie stracił swej przyjaznej nuty.
Zaprosiłem cię do mojego gabinetu na osobistą rozmowę, gdyż, jak pewnie wiesz, twoja sytuacja znacznie różni się od sytuacji twoich przyjaciół – ciągnął. – Gdybym powiadomił o tym kuratorium, z pewnością straciłabyś swoje stypendium. Jesteś bardzo utalentowana i pracowita i wierzę, że kiedyś staniesz się znanym pisarzem – teraz jego ton złagodniał zupełnie i Rose poczuła pewną osobistą więź, która łączyła dyrektora z ową „Amandą”, za którą ją brał. – Nie chciałbym odbierać ci tej szansy i mam nadzieję, że to był jednorazowy wybryk i nigdy więcej nic takiego się nie powtórzy.
Skonsternowanie Rose osiągnęło w tym momencie apogeum. Po pierwsze i najważniejsze, nie miała zielonego pojęcia kim jest Amanda Morrison, do której zwracali się wszyscy ci ludzie, ale jedno było pewne: Amanda Morrison i Rose Weasley były dwiema zupełnie różnymi osobami, a dziewczyna, która siedziała na okropnie niewygodnym krześle w gabinecie pana Arnolda była tą drugą. I w dodatku kazano jej odpowiadać za czyny tej pierwszej – cóż za niesprawiedliwość! Byłoby też jakieś: „po drugie”, ale w tym momencie dyrektor wyczerpał swe ogromne pokłady cierpliwości i przemówił nieco mniej przyjaznym tonem:
Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – obszedł biurko i oparł się o nie, zakładając ręce na piersi.
Tak. To znaczy nie. To znaczy... czy ja mogę to wszystko jeszcze przemyśleć? Pięć minutek sam na sam ze sobą i wszystko będę już wiedziała – zdobyła się na najsłodszy głosik, jaki potrafiła z siebie wydobyć i natychmiast po wypowiedzeniu tych kilku zdań wstała z twardego krzesła.
Amadeus rozdziawiłby usta ze zdziwienia, gdyby tylko takie zachowanie przystało dyrektorowi. Jednak ze względu na swą pozycję, ograniczył się do cichego mruknięcia i jednej uniesionej brwi.
Nie rozumiem, panno Morrison. Kpisz sobie ze mnie? – zapytał, tym razem ze stoickim spokojem.
Kalejdoskop emocji, pomyślała Rose i uśmiechnęła się pod nosem. Postanowiła spróbować szczerości. W końcu mężczyzna wydał jej się na tyle miły, że uznała, iż powiedzenie prawdy to najlepsze wyjście.
Pogubiłam się. Nie wiem kim jestem i potrzebuję chwili, żeby się tego dowiedzieć – przyznała i odetchnęła głęboko, jakby właśnie zrzuciła bardzo ciężki kamień ze swoich piersi.
Pan Arnold podszedł bliżej dziewczyny i położył dłoń na jej ramieniu.
Rozumiem. Czujesz się wyobcowana, bo jesteś jedyną stypendystką i chcesz jakoś wkraść się w łaski bogatego towarzystwa. Nie rób tego, nie warto.
Rose była tak zszokowana, że nie potrafiła wydobyć z siebie słowa, za to dyrektor mówił i mówił, a jego wykład nie miał końca. W końcu dziewczyna postanowiła do niczego się nie przyznawać i w tym momencie była szczęśliwa, że dorośli ludzie posiadają pewną cechę, która wcześniej była dla niej utrapieniem. Większość ludzi po trzydziestce przejawia bowiem skłonność do nadinterpretacji, która teraz okazała się zbawienna. Rose miała ochotę przeprosić swoją matkę, którą tyle razy przeklinała za błędne konkluzje i daleko idące wnioski o jej głębokiej depresji biorące się z tego, że nie chciała jeść trzeciej dokładki budyniu dyniowego.
Niech będzie! – przerwała nerwowo, kiedy dyrektor wkroczył na niebezpieczne tematy i przestrzegał, że: „kwiatki nie dają się zapylać pszczółkom ani dla pieniędzy, ani dla popularności”.
Słucham? – spytał, zupełnie nie wiedząc do czego nawiązuje dziewczyna.
Ta kara. Niech będzie.
Dyrektor obdarzył ją promiennym uśmiechem. Usiadł za biurkiem, na którym piętrzyły się stosy papierów, wyjął jeden z nich i coś na nim nabazgrał.
Zniknęliście na całe dwa dni! Szukaliśmy was bez przerwy i przetrząsnęliśmy niemal każdy zakątek tej szkoły. Mieliśmy wzywać policję, a wtedy nasza placówka straciłaby swoje dobre imię. Zatem muszę cię ukarać, chociaż bardzo tego nie chcę. Postanowiłem jednak pójść ci na rękę. Wiem, że lubisz Matta, wiem też, że ma on pewne braki w literaturze i dlatego ty udzielisz mu korepetycji. Trzy razy w tygodniu po godzinie, przez miesiąc. Osobiście będę nadzorował jego postępy.
Rose przemyślała wszystko i na dobrą sprawę, udawanie tej całej Amandy wydawało jej się najlepszą alternatywą. Mogła też opowiedzieć dyrektorowi, co naprawdę się stało i ujawnić istnienie magii wszystkim mugolom, ale to mogłoby się nie spodobać niektórym personom (ewentualnie wszystkim magicznym personom), co z kolei prowadziłoby do kary gorszej niż udzielanie dodatkowych lekcji jakiemuś przygłupowi.
Dziękuję. Dobry z pana człowiek. I nauczyciel też.

* * *

Słuchajcie! Muszę wam coś powiedzieć – obwieściła poważnym tonem, kiedy tylko wyszła z gabinetu. – Skoro wciąż tu siedzimy i do tej pory nie znaleźliśmy żadnego wyjścia z tej przykrej sytuacji, a oni biorą nas za kogoś, kim nie jesteśmy, musimy udawać. Wypieranie się nie ma żadnego sensu, bo co chcecie im powiedzieć?
Albus zmarszczył brwi, ale powstrzymał się od komentarza i kiwnął głową. James także zgodził się z kuzynką, podobnie jak Scorpius i Evans.
Dlaczego oni zachowują się, jakby nas znali? – zapytała Allie, która miała naprawdę złe przeczucia.
Rose wzruszyła ramionami.
Odpowiedź zawsze jest ta sama, to jakaś magia.
W końcu szukaliście jakiejś przygody. No to macie przygodę – wtrącił Scorpius, jak zwykle zasłaniając się tarczą sarkazmu.
No tak, a ty i James zostaliście zmuszeni, tak? Zresztą, to nie ja dotykałam tego lustra! – oburzyła się Rose.
Scor wyglądał na zaskoczonego tym atakiem, ale nie stracił rezonu. Podszedł do dziewczyny, stanął naprzeciw niej i pochylił się tak, że ich twarze dzieliły centymetry. Rose już prawie zapomniała, że pachniał miętą i jaśminem.
Zrobiłem to, żeby udowodnić ci, że jestem lepszy – powiedział naprawdę cicho, ale dobitnie, a Rose zadrżała ledwo zauważalnie.
Przez chwilę wstrzymała oddech, tylko po to, żeby zebrać swoje myśli, zapomnieć o słodkawej woni chłopaka oraz skupić się na „tu i teraz”.
Może jesteś lepszy – przyznała, a na twarz chłopaka wpełzł tryumfalny uśmieszek.
Ślizgon nonszalancko oparł się o ścianę i już nawet nie patrzył w stronę Rose.
Może jesteś inteligentny – ciągnęła dziewczyna – ale gdybyś był choć w połowie tak inteligentny za jakiego się masz, już dawno byś nas stąd wyciągnął. Ba! Nie pozwoliłbyś się nam wpakować w to bagno!
Nie jestem twoją niańką, Weasley – prychnął. – Jesteś zupełnie jak twój ojciec, potrzebujesz kogoś, kto się tobą zajmie. On łaził za Potterem, ty za Concorte...
Dość! – przerwała Rose. – Co ty wiesz o moim ojcu?!
Dziewczyna była czerwona ze złości, jej włosy nagle zlały się z kolorem skóry, oddech był płytki i urywany, a dłonie trzęsły się jak u starej kobiety. Czuła jak w gardle rośnie jej gula wielkości pięści, a żołądek zaciska się. Miała ochotę rzucić czymś w Malfoya. Gdyby tylko miała różdżkę...
Wiem, że jest biedny. Widać, Weasleyowie mają biedę we krwi – rzekł z wyższością.
Z gardła Rose wydobył się urywany, histeryczny chichot.
Malfoy, co ty pleciesz?! Mój ojciec pracuje w ministerstwie. Mamy pieniądze!
Scor, zamknij się! – warknął James.
Rose przenosiła wzrok to na jednego, to na drugiego Ślizgona. Była zupełnie zdezorientowana, czuła się tak, jakby wszyscy wiedzieli coś, czego ona nie wie, a co bezpośrednio jej dotyczy.
Powinna wiedzieć – odparł Scor, jego głos był wyprany z emocji, ale zaciśnięta szczęka podpowiadała Jamesowi, że jego kuzynka ugodziła w potwornie wielkie ego blondyna.
Śmiało, Malfoy! Jesteś tak samo wredny jak ten karaluch – Draco! Cokolwiek powiesz, Rose i tak w to nie uwierzy. Prawda, Rose? – teraz do rozmowy włączył się Albus.
Mina starszego Pottera wyrażała dezaprobatę, ale nic nie mógł zrobić. Scor zdaje się, także żałował, że rozpoczął temat, ale nie mógł tak po prostu urwać tej rozmowy. Z drugiej strony... mógł. Wiedział, jak jeszcze bardziej rozzłościć te małą, pyskatą wiewiórę. Włożył ręce do kieszeni, boleśnie przypominając sobie, że nie ma tam różdżki, za którą tak bardzo tęsknił. Odwrócił się na pięcie i zrobił kilka kroków.
Właśnie sobie przypomniałem, przecież nie przyszliśmy tu na pogawędkę. Nie każmy dyrektorowi czekać – powiedział ciepło i wszedł do gabinetu.
Malfoy, ty podła, arogancka żmijo! – warknęła Gryfonka, ale w odpowiedzi usłyszała trzask zamykanych drzwi.

* * *

Jak to się zgodziłaś?!
Chłopak wciąż chodził od ściany do ściany, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc. Czasem zamachiwał się ręką, jakby już chciał uderzyć w jakiś obraz, ale tuż przed, powstrzymywał się i kontynuował marsz. Dziewczyna miała wrażenie, że Ślizgon lada moment wybuchnie.
Zapomniałam, dobra?! – odkrzyknęła mu, chociaż wcale nie miała ochoty już krzyczeć.
Ten dzień był dla niej zbyt nerwowy, nie przywykła do takiego życia. Miała już dosyć, marzyła o prysznicu i wypoczynku, ale wymarzony zmierzch nie chciał nadejść i czuła, że jeszcze wiele się wydarzy, nim dane jej będzie ukryć się pod kołdrą.
Siedziała na podłodze z głową wygodnie ułożoną w dłoniach, łokcie opierając na kolanach. Na tyle pozwalało jej spięte ciało.
Idiotka! – syknął, a ona poczuła jak kolejna szpilka zostaje wbita w jej serce.
Dobra – wykrzyczała płaczliwie i zamilkła. Nie chciała płakać, nie mogła płakać. Odetchnęła głęboko, poczekała, aż głos jej się uspokoi. Uszczypnęła skórę na nadgarstku, żeby jakoś odwrócić swe myśli od całego zamieszania i spojrzała chłopakowi w oczy.
Nie jestem idealna. Zapomniałam, że to ty jesteś Mattem, ale chyba nic się nie stanie, jeśli raz na jakiś czas przeczytasz jakąś książkę.
Czytam mnóstwo książek, ale nie chce spędzać w twoim towarzystwie trzech godzin tygodniowo! – zacisnął dłoń na skrawku bluzy i odwrócił się z zamiarem zostawienia Rose samej.
Poczuła dziwne ukłucie w żołądku. Sprawa była jasna, przecież miała do czynienia z Malfoyem, który do miłych na pewno nie należał, ale wypowiedziane wprost słowa dotknęły bardziej, niż się spodziewała.
W takim razie, dobrze ci tak! Może poproszę dyrektora o dodatkowe lekcje... – odrzekła pewniej i wstała z podłogi.
W tym czasie mógłbym jakoś nas stąd wydostać. Mój czas jest cenny!
Jego głos miał w sobie tyle jadu, że mógłby zabić nosorożca, ale Rose postanowiła nic sobie z tego nie robić. Nagle odskoczyła w bok, jakby przed czymś uciekała.
Odsuń się trochę Malfoy, bo twoje ego mnie przygniecie!
To był jeden z tych nielicznych momentów, kiedy Scorpius Malfoy zapominał o istnieniu języka, więc tylko stał i wymachiwał rękoma.
Jesteś walnięta, Weasley! – odparł w końcu.
Gryfonka spojrzała mu prosto w oczy.
A ty, Malfoy, jesteś dupkiem! – pierwszy raz poczuła, że nie próbuje go obrazić, tylko wygłasza szczerą opinię na jego temat. I było jej z tym dobrze.